Za Polski Ludowej na jednym wypale węgla zarabiali tyle, że mogli nic nie robić przez kilka miesięcy. Byli królami życia i korzystali z tego pełnymi garściami, gdy mieli fantazję jeździli taksówkami z Bieszczadów do Warszawy na huczne imprezy. Dziś wypalacze węgla powoli znikają z mapy Podkarpacia. Ich retorty powoli gasną, a oni sami stają się jedynie atrakcją turystyczną.
Łopienka to jedna z najpiękniejszych bieszczadzkich dolin. W połowie drogi do położonej na jej końcu greckokatolickiej cerkwi stoi wypał z czterema retortami, drewniana szopa i zielona buda od peerelowskiego osinobusa. To królestwo Józia, wypalacza węgla drzewnego.
Znikające wypały
– Proszę, proszę – do wejścia do przyczepy zachęca wysoki, chudy mężczyzna. Całe ręce ma umazane w sadzy. Ślady węgla widać też na zielonej koszuli i wysłużonych spodniach. Patrzy na mnie śmiejącymi się oczami i poprawia wypłowiałą czapkę z daszkiem. – Skromne, ale przytulne progi – mówi i szybkim ruchem zbiera ze stolika kilka krzyżówek, które w chwilach samotności rozwiązuje. Zaprasza do zajęcia miejsca na dużej kanapie, a sam, krzątając się przy małej kuchence, parzy herbatę. Wewnątrz przyczepy otacza mnie przyjemne ciepło, które sączy się z opalanego drewnem piecyka. Różne były koleje życia Józia, zanim trafił na wypał w Łopience. Raz szczęście się uśmiechało, innym razem życie go nie rozpieszczało. A że wdzięczny jest losowi za ten ciepły kąt, to opowiada o swoim fachu, tym którzy z ciekawości zaglądają za tabliczkę z zakazem wstępu.
– Turystów mam każdego dnia, co najmniej dziesięciu, przychodzą o różnych porach. I każdy pyta o to samo. Wolałbym już zorganizowane grupy po trzydzieści osób – śmieje się, podając herbatę.
Dziś czynnych wypałów w Bieszczadach jest tylko sześć. Zamykane są w szybkim tempie, bo opłacalność już nie jest taka jak przed laty. Rynek zalewa tani węgiel z Ukrainy, Białorusi i Chin, a i Unia Europejska żąda odejścia od palenia węgla. I co najważniejsze brakuje fachowców, którzy poznali tajniki zawodu smolarza - jak wypalaczy nazywają miejscowi. W 2012 roku w Bieszczadach funkcjonowało dwanaście wypałów węgla, a jeszcze przed rokiem 2000 było ich ponad czterdzieści. W czasach PRL-u była ich blisko setka. – Dziś jest nas garstka. Niedługo i po nas zostaną puste miejsca przy drodze – mówi Józio, patrząc na biały dym wydobywający się z pękatej retorty.
Melodia bieszczadzkiego węgla
Podchodzimy do potężnej metalowej beczki. Biały dym ostro pnie się ku czerwieniącym czuprynom buków. To właśnie z jego drewna oraz z drewna grabu węgiel jest najlepszy, ale można go też wypalać z olchy, dębu i brzozy. Biały dym sygnalizuje, że temperatura wewnątrz beczki jest odpowiednia. – Gdy robi się fioletowy, wtedy szybko trzeba gasić, bo z węgla zrobi się popiół – zdradza tajniki zawodu Józio i przygląda się metalowym drzwiom retorty. Są uszczelnione gliną. W ten sposób zamyka się dopływ powietrza. – Najwięcej roboty mam, gdy węgiel zaczyna dochodzić. Wtedy trzeba być czujnym i co godzinę sprawdzać temperaturę, bo można sprawę przegapić i wszystko się spali – wyjaśnia.
Drewno w retorcie pali się 24 godziny. Do wyprodukowania jednego kilograma węgla potrzeba pięciu kilogramów drewna. Dopływ powietrza reguluje się zamykając i otwierając tzw. płomieniówki, czyli metalowe otwory u spodu beczki. Tymi rurami wycieka też dziegieć, zwany również smołą bukową, sosnową lub brzozową, w zależności od tego, jakie drewno zostało poddane suchej destylacji.
Najlepszy węgiel jest z drewna buka i grabu. Dobrze wypalony można podpalić jedną zapałką.
Od XV wieku dziegieć był w Polsce cennym towarem, którego proces uzyskania trzymano w tajemnicy. Eksportowano go do krajów Europy, uszczelniano nim łodzie, beczki oraz impregnowano odzież. Dziegciem pielęgnowano również kopyta końskie, bo smoła ma właściwości wysuszające i bakteriobójcze. Dziś - przetworzony dziegieć - stosuje się również w kosmetyce. – Dobrze wypalony węgiel, gdy rzucić go na kamień, to dzwoni. Można go wtedy jedną zapałką podpalić – wyjaśnia Józio, prowadząc mnie do szopy. Przy ścianie stoi kilka pękatych worków. To węgiel przeznaczony na sprzedaż, pojedzie do Krakowa i Lublina.
Złote czasy polskiego wypału
Retorty pojawiły się w Bieszczadach w latach 70. XX wieku. Wcześniej węgiel wypalano w tzw. mielerzach. W półmetrowe doły układano stos drewna na wysokość do trzech metrów, całość przykrywano darnią, dokładnie uszczelniano gliną i podpalano. Taki pokazowy mielerz można jeszcze zobaczyć w Plenerowym Muzeum Wypału Węgla Drzewnego usytuowanym przy drodze ze Stuposian do Mucznego. O technice pracy przy mielerzach wszystko wie Zygmunt, najstarszy stażem wypalacz drewna w Bieszczadach.
Dziś spotkać go można na wypale w Lipowcu. Pracę zaczynał w 1967 roku. Na Podkarpacie przyjechał z Czechowic-Dziedzic jako młody chłopak. – Przy retortach pracuje jedna osoba, przy mielerzu pracowało nas trzech, czterech. Od chwili, gdy się podpaliło mielerz cały proces trwał od siedmiu do dziesięciu dni – opowiada. – Paliło się od kwietnia do października. Na zimę szło się do innej roboty, na przykład za pomocnika pilarza – dodaje.
To właśnie Zygmunt pamięta złote czasy polskiego wypału. Jak mówi praca nie była łatwa, ale bardzo dobrze płatna. – Kto wtedy pracował fizycznie miał pieniądze. Leśniczy zarabiał 1500 złotych, gajowy 1200 złotych, my braliśmy po 16 – 17 tysięcy. Takie to były czasy – wspomina z nieukrywaną nostalgią. Wypalacze znani byli z niecodziennych, trochę ekstrawaganckich pomysłów. – Za komuny na piechotę nie chodziliśmy. Każdy miał swojego taryfiarza. Był taki jeden wypalacz, który zaraz po wypłacie brał trzy taksówki. W jednej jechał on, w drugiej zakupy a w trzeciej jego kapelusz – opowiada Zygmunt. – Raz pojechaliśmy taksówkami do stolicy. Zabawa trwała trzy dni. Gdy się pieniądze rozeszły, wróciliśmy na wypał. Tak się pracowało do pierestrojki. Wszystko się zmieniło, gdy przyszła w Polsce zmiana systemu. Teraz to już historia.
Naleśniki z jabłkami
Samotność to główna przyjaciółka wypalacza. Trzeba umieć z nią żyć i w dzień, i w nocy. – Dobrze się razem dogadujemy – żartuje Józio. Gdy nadchodzi zmrok zamyka się w swoim osinobusie, zapala czołową latarkę i zaczytuje się w książkach. Czyta wszystko, co znajdzie się pod ręką. W wolnych chwilach lubi też rozwiązywać krzyżówki. Do niedawna miał psa – suczkę Zośkę. Przygarnął ją po śmierci brata. Pies miał jednak swoje lata i też odszedł po chorobie. Dziś jest sam, ale nie narzeka, bo - jak mówi - zawsze jest co robić.
Cisza i spokój na wypale zaczyna się późnym wieczorem, po przejściu przez szlak ostatniego turysty, i trwa do wczesnego ranka. Wtedy jedynymi gośćmi są kręcące się po drzewach sikory, dzięcioły i orzechówki. Czasem wpadnie lis, coś powęszy przy retortach i pobiegnie dalej. Czas wolny między wypalaniem, a przygotowywaniem gotowego węgla do transportu, Józio spędza w małym ogródku. Zrobił go tuż obok domku, kilka grządek, na których ma swoją fasolę, marchew, ogórki i chrzan. Pośrodku wypału rośnie stara jabłoń. Każdego roku jej gałęzie, niczym winogronowe kiście, zwieszają się pełne czerwonych owoców. – Robię z tymi jabłkami naleśniki lub racuchy, bo mają dobry kwaskowaty posmak – mówi wypalacz, przegryzając jedno ze spadłych jabłek. – Mam tu wszystko, co mi trzeba. Na tym co rośnie w ogrodzie zawsze się jakąś zupę zrobi. Buraczki doskonałe są w zalewie. Leszczyn pełno po okolicy, to i mam orzechy laskowe, no i jest czarny bez na syrop. A woda na herbatę najczystsza pod słońcem, bo z górskiego potoku za wypałem – mówi, oprowadzając mnie po okolicy.
Niebieski kot Olka
Wcześniej na miejscu Józia urzędował Olek. Barwna postać baligrodzkich lasów. Wtedy doliną Łopienki nie płynął ogromny potok turystów. Było ciszej i bardziej dziko. Nocą pod jego wypał podchodziły niedźwiedzie, wilki, lisy i borsuki. Olek mieszkał na wypale z kilkoma kotami, które grzały jego kości w długie jesienne wieczory. Józio czasem pomagał Olkowi w pracach i sam uczył się fachu wypalacza.
Dziś po Olkowej budzie nie ma śladu. Jedynie na starej jabłonce, która wciąż rośnie obok miejsca po dawnym domku, ktoś ustawił drewniane krucyfiksy. Z czasem prawie wrosły w drzewo. – Oluś miał kota. Takiego w dziwnym kolorze, prawie niebieskiego. Nie wiadomo, skąd się wziął. Któregoś dnia pojawił się na wypale i już z nami został. A że miał niecodzienny kolor, to sobie żartowaliśmy, że jest z Egiptu i przyjechał w Bieszczady. Ludzie oglądali go jak prawdziwy eksponat. Kiedyś turyści tak się w nim zakochali, że zmienił właściciela i pojechał do Warszawy. Oczywiście, jako kot egipski – śmieje się Józio, opowiadając jedną ze swoich anegdot. Chwilę później przychodzi pora na podpalenie kolejnej retorty. Jest już po brzegi wypełniona bukowym drewnem. Najgrubsze kłody leżą na dole, drobniejsze na bokach. Józio bierze kawałek szmaty, podpala i wkłada pod drewno. Niedługo potem retorta zaczyna dymić. Jasne kłęby pną się w górę, znacząc swoją obecność na tle kolorowych, jesiennych buczyn.