– To najcenniejsza pamiątka – starszy mężczyzna wyciąga z szafy długą czarną lornetkę. Na tubusach i skórzanym pasku widać upływ czasu. – Puchalski podarował ją kiedyś mojemu ojcu. Później przeszła w moje ręce. W rodzinie jest traktowana trochę jak relikwia. Doskonały i niezawodny sprzęt. Służyła mi w lesie przez wiele lat – pan Wiesław z sentymentem dotyka obudowy sprzętu, delikatnie odkłada go na stół obok czarno-białych fotografii. 

W pogoni za „czarnymi rycerzami” 

Z Wiesławem Nozdryn-Płotnickim spotykam się w jego domu w Białymstoku. Przemiły starszy mężczyzna zaprasza do przestronnego salonu. Na stole leżą dziesiątki zdjęć i listów, są też albumy fotograficzne. Siadamy, pochylając się nad leżącą przed nami historią. Żona pana Wiesława podaje herbatę i ciasto. Słuchając opowieści gospodarza, po chwili jestem już wyobraźnią w powojennej, pełnej dzikiego zwierza Puszczy Knyszyńskiej. To był czas, kiedy w rodzinie Nozdryn-Płotnickich zaczęła tworzyć się szczególna przyjaźń ze sławnym fotografem przyrody. – Znajomość moich rodziców z Puchalskim trwała od połowy lat pięćdziesiątych aż do samej śmieci przyrodnika w Arktyce. Proszę, niech pan tylko spojrzy, ile jest tych wspomnień – gospodarz dotyka dłonią blatu stołu. Przed nami leży wachlarz czarno-białych fotografii. Oglądam po kolei zdjęcia. Rzeczywiście. Każda odbitka to inna leśna wyprawa. Widzę Puchalskiego pozującego wspólnie z ojcem pana Wiesława. Obaj z flintami na ramieniu. Są też fotografie z planów zdjęciowych, tokujące głuszce, przebiegające przez śnieżną puszczę rysie, są mężczyźni tropiący w głębokim śniegu dzikiego zwierza. Jest stawianie budek na cietrzewie, jest też i wspólny wyjazd furmanką do Puszczy Knyszyńskiej. Z jednej z czarno-białych fotografii patrzy na mnie uśmiechnięty mały chłopiec, opatulony w płaszczyk z futrzanym kołnierzem i w grubej czapce uszatce. To mój rozmówca. Pan Wiesław miał wtedy osiem lat. Wśród tych pamiątek jest też widokówka z pierwszej wyprawy fotografa do Arktyki. Gospodarz bierze w dłoń stary, pożółkły już kawałek papieru i powoli czyta: „Dla obojga Państwa i całej rodzinie przesyłam wiele pozdrowień z dalekiej krainy mórz oraz śniegów i wiecznego dnia, gdzie słońce nie zachodzi. Wiele serdeczności. Wasz W. Puchalski”.  

Niemal każda odbitka ma z tyłu dedykację, są też własnoręcznie wykonane przez Puchalskiego kartki świąteczne i noworoczne. Przyrodnik kreśli życzenia dla rodziny Nozdryn-Płotnickich na odwrocie swoich fotografii, które były przez niego wysyłane jako pocztówki. Obok, na stole leżą podarowane albumy, między innymi „W krainie łabędzia” i „Bezkrwawe łowy”. Na pierwszych stronach dedykacje i podziękowania za pomoc w realizacji zdjęć.

– Nie wszyscy wiedzą, że twórca polskiej fotografii przyrodniczej był myśliwym. To właśnie łowiectwo połączyło go z moim ojcem. Był rok 1956, gdy po raz pierwszy pojawił się u nas w domu. Mój tata był wówczas nadleśniczym nieistniejącego już Nadleśnictwa Sokółka z siedzibą w Kopnej Górze – wspomina pan Wiesław. – Puchalski trafił do nas przez brata ojca, z którym poznał się we Lwowie. Od razu znaleźli wspólne tematy. Po prostu połączyła ich przyroda. Tak wszystko się zaczęło – dodaje, przekładając w dłoni zdjęcia. 

Fotograf przyjeżdżał do rodziny Nozdryn-Płotnickich praktycznie o każdej porze roku i zatrzymywał się w nadleśnictwie na dwa, czasem trzy miesiące. Przywoził wówczas walizki pełne sprzętu, a ojciec pana Wiesława pomagał w organizacji planów zdjęciowych. 

Włodzimierz Puchalski uwielbiał Mazury i Puszczę Białowieską. Ale to Puszcza Knyszyńska, Narew i Biebrza zajęły wyjątkowe miejsce w jego twórczości. – Kiedyś dowiedział się, że mamy w nadleśnictwie bociany czarne. Za jego prośbą ojciec odnalazł na jednym z uroczysk gniazdo tych ptaków. Pamiętam, że uczestniczyłem wówczas przy stawianiu zwyżki dla Puchalskiego. Gdy przyjechał, od razu zabrał się do pracy i nie schodził z czatowni przez kilka dni. Tak samo było, kiedy obserwował cietrzewie, które go bardzo fascynowały. Na łąkach nad rzeką Sokołdą obok Kopnej Góry było ich wtedy dużo. Ojciec budował mu tam z trzciny specjalne szałasy. (Kryjówki te umożliwiały przyrodnikowi ukrycie się przed czujnymi ptakami. Z trzcinowego szałasu widać było jedynie obiektyw aparatu – przyp. red.). Z ekipą spędzał tam wiele dni, obserwując – jak mawiał – „walki czarnych rycerzy” – opowiada Wiesław Nozdryn-Płotnicki.

 

Lornetka Puchalskiego_1 Albumy i książki z dedykacjami Włodzimierza Puchalskiego są cennymi rodzinnymi pamiątkami.

 

Wyprawa na „lejenia”

Podczas pobytu w Kopnej Górze Puchalski dostawał do dyspozycji tak zwany pokoik pod schodami, który miał osobne wejście do budynku. Dzięki temu przyrodnik zyskiwał pełną swobodę. Nie musiał przechodzić przez całą nadleśniczówkę, a to ważne, bo przecież pracował o różnych godzinach. – Gdy wracał z leśnej wyprawy, bardzo lubił, jak mama przygotowywała mu mocną herbatę. Uwielbiał ją. Nie pijał kawy, alkoholu, nie palił papierosów. Zawsze za to musiała być zaparzona czarna, mocna herbata – usłyszałem od gospodarza. – Jadaliśmy wspólnie posiłki. Wszystko to, co mama przygotowywała. Nie były to rzeczy wykwintne. Na śniadanie jajecznica, na obiad mięso, ziemniaki, kapusta.

Fotograficzne wyprawy planowane były zawsze z ojcem pana Wiesława Piotrem Nozdryn-Płotnickim. Wcześniej obaj mężczyźni kontaktowali się listownie. Mały Wiesio często uczestniczył w przygotowaniach. Sam też obserwował pracę przyrodnika. – Gdy była zima, Puchalski zakładał specjalne, białe, maskujące ubranie. Jako dziecko dziwiłem się temu bardzo i kiedyś nawet go zapytałem, czemu w „kalesonach chodzi”? – śmieje się pan Wiesław i dodaje: – Zimą lubiłem tropić go po śladach. Byłem już wtedy całkiem rezolutnym chłopakiem i sam wyprawiałem się do lasu. Gdy budziłem się rano i widziałem, że Puchalskiego nie ma w pokoiku, ubierałem się i ruszałem na poszukiwania. Na śniegu, zwłaszcza gdy była ponowa (świeży śnieg – red.), łatwo było zobaczyć ślady butów fotografa. Zazwyczaj spotykałem go w puszczy robiącego zdjęcia lub nagrywającego filmy. Z uwagą przyglądałem się temu, jak pracował. W drodze powrotnej zawsze pytałem go o tropy zwierzyny, o to, co i w jaki sposób fotografuje. Bardzo lubiłem z nim rozmawiać. On też wiele opowiadał mi o przyrodzie. Kiedyś zapytałem, a niezbyt poprawnie jeszcze wtedy mówiłem, czy widział w lesie lejenia? Oczywiście chodziło o jelenia. Pamiętam, że bardzo go to ubawiło. Jakiś czas potem dostałem niespodziankę związaną z tamtą rozmową. Przysłał mi książkę ze specjalną dedykacją: „Drogiemu Wiesiowi Nozdryn-Płotnickiemu na pamiątkę tych dni w jego gościnnym Domu spędzonych, kiedy pragnął wspólną wyprawę na »lejenia« zrobić”. Mam ją do dziś – gospodarz śmieje się i pokazuje książkę zatytułowaną „Mieszkańcy lasów”. 

Lasy Państwowe, głównie staraniem Tomasza Ogrodowczyka z Ośrodka Rozwojowo-Wdrożeniowego Lasów Państwowych w Bedoniu, wznowiły cztery albumy Włodzimierza Puchalskiego. Znalazły się w nich wyretuszowane oraz zdigitalizowane zdjęcia, a także audiobooki. W 2015 roku ukazały się „Werki Włodzimierza Puchalskiego”, biograficzny album autorstwa Tomasza Ogrodowczyka.

 

Wieczorne opowieści

Sięgam po inne albumy leżące na stole. Wszystkie posiadają dedykacje i podziękowania za pomoc w realizacji zdjęć. Mimo że kolorowe klisze były już w użyciu, to Puchalski do końca życia wykonywał zdjęcia w czarno-białej technice. Wyjaśnienie tego jest prozaiczne. Mistrz polskiej fotografii przyrodniczej cierpiał na daltonizm. 

Paradoksalnie wada nie ograniczyła jego talentu, a wręcz go rozwijała. Potrafił bowiem z prostoty czarno-białego obrazu wydobyć najcenniejsze i najistotniejsze szczegóły, czyniąc fotografowane obiekty jeszcze piękniejszymi i ciekawszymi. – Był bardzo przystępnym i wesołym człowiekiem. Potrafił ciekawie i długo opowiadać o lesie. Zimowymi wieczorami siadaliśmy całą rodziną przy lampie naftowej i wtedy słuchaliśmy tych opowieści. Godzinami snuł historie, które wydarzyły się podczas fotografowania, kręcenia filmów czy na polowaniach. Na te ostatnie też zresztą specjalnie przyjeżdżał do Kopnej Góry. To były czasy, kiedy można było polować na wilki, i mój ojciec zimą takie polowania organizował. Puchalski często na nich bywał. U mnie w rodzinie łowiectwo było tradycją wielopokoleniową. Ja także poszedłem w ślady ojca. Od ponad czterdziestu lat jestem członkiem Polskiego Związku Łowieckiego – wspomina Nozdryn-Płotnicki. 

 

Po trwającej lata przyjaźni dziś pozostały listy, fotografie i miłe dziecięce wspomnienia. Lornetka Puchalskiego_2

 

Ostatnia podróż

Okolice Narwi tak się Puchalskiemu spodobały, że postanowił znaleźć tutaj swoje własne miejsce. – Pamiętam, że przyjechał do ojca zaraz po tym, jak nabył starą chatkę w Morusach niedaleko Tykocina. Wszedł i mówi: Słuchaj Piotr kupiłem dom, stodołę i… gniazdo bociana na stodole! Był bardzo zadowolony i z tego bocianiego gniazda, i z tego, że dom położony był tuż nad samą Narwią. Stąd każdego dnia i o każdej porze roku mógł ruszać w teren na zdjęcia – wspomina Nozdryn-Płotnicki. Kupno domu wiele w relacjach z Puchalskim nie zmieniło, gdyż przyrodnik nadal odwiedzał Kopną Górę. Każdy jego przyjazd był dla młodego Wiesia wyjątkowym wydarzeniem. 

– Przywoził ze sobą walizki sprzętu i robił wiele fotografii. Segregował je i opisywał. Ja w tym uczestniczyłem. Pokazywał mi te zbiory, tłumaczył, co jest na zdjęciach. I tak powoli wdrażałem się w tajniki przyrody. Kiedyś odwiedził nas i powiedział, że chętnie zabierze mnie do Krakowa. Chciał umożliwić mi dalszą naukę. Dziś sobie myślę, że pewnie widział we mnie duszę młodego przyrodnika. Chyba imponował mu mój zapał i entuzjazm. Nie zdecydowałem się i zostałem z rodzicami – wspomina pan Wiesław. Jakiś czas później Puchalski wyruszył na kolejną wyprawę do Arktyki, z której już nie wrócił. – Otrzymaliśmy krótką wiadomość od żony i córki, że zmarł podczas pracy przy filmie. Po jego śmierci nasze rodzinne kontakty osłabły. Dziś po trwającej lata przyjaźni pozostały jedynie listy, fotografie i dziecięce wspomnienia.  

– Mogę zerknąć? – pytam, patrząc na lornetkę Puchalskiego. Pan Wiesław podaje mi sprzęt do ręki. Sprawia wrażenie solidnie wykonanego. Cienki skórzany pasek wciąż zachowuje swoją miękkość. – Niedawno dałem ją do renowacji. Dzięki temu odzyskała swoją dawną świetność. Ojciec dostał ją w prezencie – słyszę, oglądając wysłużone tubusy lornetki. Patrząc przez okulary, zastanawiam się, ile przed tymi szkłami wydarzyło się przyrodniczych spektakli, w ilu wyprawach uczestniczyły i jak wiele mogłyby opowiedzieć. Lornetka mistrza Puchalskiego mi tego nie powie. Pozostają jednak stare fotografie, listy oraz wyjątkowe wspomnienia, pieczołowicie przechowywane w rodzinie Wiesława Nozdryn-Płotnickiego. 

 

Włodzimierz Puchalski od wielu lat jest wymieniany jako prekursor polskiej fotografii przyrodniczej. On także jest twórcą określenia „bezkrwawe łowy”, które odnosi się do robienia zdjęć przyrodniczych. Swoją przygodę z fotografią rozpoczął jako dziecko (fotografem był też jego ojciec oraz brat). Jeszcze przed drugą wojną światową publikował swoje prace, głównie widokówki przyrodnicze, a w 1936 roku miał pierwszą indywidualną wystawę, na której zaprezentował fotografie o tematyce przyrodniczej i myśliwskiej. W latach 30. XX wieku zrealizował także swój pierwszy film przyrodniczy „Bezkrwawe łowy”. W czasie wojny pracował jako leśniczy w Puszczy Sandomierskiej (w latach 30. XX wieku skończył studia na Akademii Rolniczej w Dublanach na Wydziale Rolniczo-Leśnym, uzyskał dyplom inżyniera agronoma). Od 1956 roku pracował jak operator i reżyser w łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych. To wtedy powstało „Łabędzie jezioro”, „Wyspa piór i puchu” czy też „Puszcza Białowieska”. Natomiast kilka lat wcześniej, w latach 40. XX wieku, zrealizował „Kormorany” i „Na ptasiej wyspie”. 

O przyrodzie Puchalski opowiadał nie tylko na fotografii i w filmach, ale także w licznych książkach. Wśród tych najbardziej znanych można wymienić „Wyspę kormoranów”, „W krainie łabędzia”, „Wśród trzcin i wód”, „Rok w puszczy”, „Przyrodę Polski w fotografii Włodzimierza Puchalskiego” oraz „Zwierzęta z dalekich stron”.
Fotograf zmarł w styczniu 1979 roku (w wieku 69 lat) podczas trzeciej wyprawy na Antarktykę, realizował wtedy zdjęcia na Wyspie Króla Jerzego. Tam też został pochowany, jego grób wpisano na listę obiektów historycznych Antarktyki pod numerem 51.

 

Portal wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie.
Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.
Akceptuję politykę prywatności portalu. zamknij