Kosy był dorodnym sześcioletnim samcem alfa zamieszkującej ostępy Roztoczańskiego Parku Narodowego wilczej watahy, ojcem oraz żywicielem trójki czteromiesięcznych szczeniąt, a także obiektem badań prowadzonych przez przyrodników. Popularność oraz obroża telemetryczna nie uchroniły go jednak od tragicznego losu. W pewien wrześniowy poranek 2019 roku na granicy parku padł strzał, który go ranił. Zwierzę wykrwawiło się w pobliskich zaroślach.
Kosego dosięgła kula wycelowana z ambony myśliwskiej stojącej na przylegającym do parku narodowego polu. Już wcześniej, w marcu 2019 roku, w tej samej okolicy odnaleziono zwłoki młodej samicy z ranami postrzałowymi. Badania genetyczne wykazały, że zwierzę było blisko spokrewnione z Kosym. Kilka miesięcy później natomiast z zasięgu rozstawionych na terenie parku fotopułapek zniknął należący do watahy Kosego samiec, co według pracowników parku i naukowców może oznaczać jego śmierć.
Roztoczańskie wilki nie są niestety smutnym wyjątkiem. W kwietniu tego roku w okolicach Łukowa w Mazowieckiem pod stertą gałęzi znaleziono wilka z ranami postrzałowymi. W tym samym czasie w zagajniku we wsi Jagodnik na Podlasiu odkryto zwłoki dwóch zastrzelonych zwierząt. Los Kosego najprawdopodobniej podzielił też basior Miko, który odratowany z wypadku samochodowego trafił na wolność. Po jakimś czasie odnaleziono jego nadajnik. Ślad urwał się też po Geralcie, który w okolice lubelskiego Nadleśnictwa Mircze zawędrował z terenów Puszczy Białowieskiej. Ostatni sygnał jego obroża przekazała pod koniec stycznia.
Oficjalne dane udostępniane przez działaczy Stowarzyszenia dla Natury „Wilk” wskazują, że w latach 2002–2020 w Polsce zastrzelono 54 wilki, a kolejnych 37 znaleziono w różnego rodzaju wnykach. Na te statystyki należy wziąć jednak sporą poprawkę – o wielu przypadkach dowiadujemy się tylko i wyłącznie dlatego, że zabijane są zwierzęta zaopatrzone w obroże telemetryczne. Ofiar bez tego typu nadajników może być znacznie więcej. Wykorzystując modelowanie i dane pochodzące z urządzeń, badacze ze Stowarzyszenia, pracownicy Roztoczańskiego Parku Narodowego, Instytutu Biologii Ssaków PAN oraz Wydziału Biologii UW szacują, że rzeczywista liczba zastrzelonych wilków może przekraczać nawet 140 osobników rocznie, a dowody tych przestępstw mają być dokładnie zacierane – zwierzęta wrzucane są do rzek, zakopywane lub podrzucane na pas drogowy, co ma pozorować śmierć pod kołami.
Ubytek nawet jednego osobnika z watahy wpływa na całą wilczą rodzinę. – Wszystko zależy od jego statusu społecznego – mówi Adam Gełdon z Nadleśnictwa Spychowo, współprowadzący organizowanych corocznie warsztatów „Wolf Expedition”, i wskazuje, że śmierć osobnika rodzicielskiego, szczególnie w okresie wychowywania szczeniąt niezdolnych do samodzielnego zdobywania pokarmu, wpływa dramatycznie na funkcjonowanie całego stada. – Młode wilki rodzą się wczesną wiosną i praktycznie przez pierwszy rok życia nie zdobywają same pokarmu. Utrata osobnika z pary rodzicielskiej może skutkować rozbiciem watahy – dodaje. Jeśli przeżyją, niedoświadczone młode wilki zmuszone są szukać pokarmu na własną „łapę”, a to prowadzi je najczęściej w stronę człowieka. – Pokarm związany z człowiekiem jest najłatwiej dostępny w postaci odpadków. Mogą to być śmieci na obrzeżach osiedli, wyrzucane padłe zwierzęta gospodarskie na wsiach czy psy pozostawiane na podwórkach bez zabezpieczenia lub na łańcuchach – wylicza Gełdon i wskazuje, że tego typu adaptacja osieroconych wilków negatywnie wpływa na odbiór gatunku przez ludzi.
Kosy zginął we wrześniu. Zaraz po jego śmierci z oczu przyrodników zniknęła jego partnerka Debora. Ich młode najpewniej padły z głodu.
Ryś na celowniku
Wilk Kosy i jego rodzina stanowiły ważny element prowadzonych na terenie Roztoczańskiego Parku Narodowego badań, a ich śmierć zniweczyła pracę całej rzeszy przyrodników i naukowców. O tym, jak jeden bezsensowny strzał potrafi zniszczyć wysiłki całej grupy ludzi, mieli okazję przekonać się też przyrodnicy z Zachodniopomorskiego Towarzystwa Przyrodniczego (ZTP), którzy zrealizowali finansowany ze środków Unii Europejskiej program powrotu rysia do północno-zachodniej Polski. Do prowadzonej przez organizację zagrody w Jabłonowie, w województwie zachodniopomorskim, rysie przywożone były między innymi z Niemiec, Austrii czy Litwy.
Wśród wypuszczonych na wolność znalazła się znaturalizowana w 2021 roku Cleo II, która przyszła na świat w ośrodku hodowlanym w Niemczech. – Roczną kocicę wypuściliśmy na poligonie drawskim – opowiada Maciej Tracz, wiceprezes ZTP, a zawędrowała aż pod oddalone niemal o 50 km Choszczno. Tutejsze tereny o zaledwie piętnastoprocentowej lesistości są bardzo żyzne i zasobne w bazę pokarmową.
Wiosną zeszłego roku, jako dwulatka, rysica wydała na świat trzy kociaki. – Korzystne warunki sprawiają, że nasze rysie są dobrze otłuszczone, silne, świetnie sobie radzą i z powodzeniem wyprowadzają mioty – opowiada przyrodnik. Nadzieje rozwiane zostały brutalnie we wrześniu 2022 roku, kiedy to jedno z młodych odnaleziono z ranami postrzałowymi spowodowanymi bronią śrutową. Cleo II zginęła pod koniec października tego samego roku, kiedy to ucichł sygnał z jej obroży telemetrycznej. Jej rozkładające się zwłoki znaleziono w okolicach Piasecznika w gminie Choszczno. – Być może jako niedoświadczona matka nie potrafiła sobie poradzić z trójką młodych i straciła czujność. Dlatego zaczęła się zbliżać do ludzi, przez co wpadła w kłopoty – zastanawia się Tracz. W nie do końca wyjaśnionych okolicznościach zginęły dwa pozostałe młode.
Cleo II jest jednym z ponad tysiąca przypadków nielegalnego odstrzału zwierząt, do których – według Polskiego Związku Łowieckiego – dochodzi co roku w Polsce. Wśród ofiar kłusowników z bronią palną najwięcej jest przedstawicieli zwierzyny płowej: saren i jeleni, ale też dzików, łosi i lisów. Nierzadko od strzałów kłusownika giną także objęte całkowitą ochroną gatunkową i wpisane do polskiej czerwonej księgi żubry. Jak podaje ZTP, w zeszłym roku w zasięgu ich działalności, to znaczy na terenie województw zachodniopomorskiego, wielkopolskiego i lubuskiego, znaleziono 24 martwe żubry. – Część z nich to ofiary wypadków samochodowych czy walk pomiędzy samcami – tłumaczy Tracz. – Zdarzyły się też dwa przypadki stratowania cielaków przez stado, jednak sporo zgłoszonych padnięć to wynik postrzału – mówi.
Według przedstawiciela towarzystwa przyczyny śmierci często nie można jednoznacznie określić z powodu stanu rozkładu zwierzęcia. Jeden z żubrów został zastrzelony w okolicach wsi Błotno, co ciekawe, w tej samej okolicy, w której zabito Cleo II i jej młode. Niecałe pół kilometra dalej, w styczniu tego roku, mieszkaniec odnalazł leżącego w buczynie sześcioletniego zdrowego byka z raną postrzałową szyi. Ślady wskazywały na to, że zwierzę natknęło się na człowieka, który oddał strzał, po czym przeszło 10 m i padło w męczarniach. Fakt, że zwierzę zostało pozostawione w lesie, wskazuje na to, że zostało postrzelone przez pomyłkę, być może podczas nocnego polowania z termowizorem, bądź weszło w linię strzału w trakcie polowania zbiorowego. – Człowiek, który zgłosił to znalezisko, powiedział nam, że w tym czasie trwały tam polowania dewizowe i co kilka dni strzelano tak dużo, że nie sposób było wejść do lasu – opowiada Tracz. Takie przypadki zdarzały się w Zachodniopomorskiem już wcześniej – dwa żubry zostały zastrzelone podczas legalnego polowania, ponieważ według zeznań myśliwych zostały pomylone z dzikiem, kolejnego zabił dewizowiec z Irlandii wystraszony przez wybiegające z zarośli stado. Okoliczni mieszkańcy i przyrodnicy czasami znajdują w lesie zastrzelone żubry z wyciętymi partiami mięsa. Na terenie monitorowanym przez ZTP zinwentaryzowano pod koniec ubiegłego roku 349 żubrów. – Obecnie doliczyliśmy się około czterdziestu cieląt, ale że młode rodzą się do grudnia, to będzie ich więcej – dodaje. Przyrodnicy wskazują jednak, że rzeczywisty przyrost populacji wynosi jedynie około ośmiu osobników rocznie. Co dzieje się z pozostałymi kilkudziesięcioma cielakami? – Spora część samców, które osiągną dojrzałość płciową, oddala się od stada, wiele tych najmłodszych jednak pada ofiarą kłusowników – kończy Tracz. Cielęta według obiegowej opinii są najlepszym obiektem do skłusowania. Bez problemów mieszczą się bowiem do bagażników terenowych samochodów.
Byk zaplątany w stalową linkę doczekał się pomocy. Rocznie tysiące zwierząt ginie we wnykach w męczarniach.
(fot. Anita Rusiecka)
W sidłach
Znajdujące się pod opieką pomorskich przyrodników rysie giną nie tylko od kul kłusowników. Te ważące kilkadziesiąt kilogramów drapieżniki są niezwykle skryte i z natury unikają człowieka. Corocznie w Polsce od kul kłusowników ginie ponad tysiąc zwierząt. Najczęściej są to sarny, jelenie, dziki, łosie i lisy. Bardzo trudno je wytropić. Często jednak padają przypadkową ofiarą wnykarzy. Pod koniec maja pracownicy ZTP odczytali sygnał z obroży Maja, samca, który trafił do polskich lasów z parku dzikich zwierząt w austriackim Feldkirch. Zaopatrzony w obrożę telemetryczną kot był nadzieją przyrodników na powiększenie lokalnej populacji, świetnie przeszedł proces adaptacji w naturze, sprawnie polował i bytował w sąsiedztwie kocicy Medzi. – Kot wybrał sobie bardzo bogaty w pokarm teren i przede wszystkim uciekał przed ludźmi, trudno było do niego podejść – mówi Tracz.
Kiedy sygnał z nadajnika utrzymywał się zbyt długo w tej samej lokalizacji, wzbudziło to niepokój przyrodników. Po dotarciu na miejsce trafili na martwego rysia złapanego we wnyki. Tuż obok w kolejnych sidłach leżała rozkładająca się już sarna. – Byliśmy bardzo zaskoczeni, bo wnykarstwo w naszej okolicy jest rzadkością i prawie nigdy nie natrafialiśmy na nie – wspomina przyrodnik. – Być może to, że ludzie sobie o nich przypomnieli, spowodowane jest coraz cięższą sytuacją finansową – dodaje.
Niechlubna tradycja odławiania zwierząt we wnyki i różnego rodzaju wymyślne żelastwa ma się w naszym kraju dobrze. Tylko w zeszłym roku w ewidencji Polskiego Związku Łowieckiego utworzonej na podstawie danych z 49 okręgów łowieckich odnotowano ponad 20 tys. przypadków użycia wnyków, żelaza i innych urządzeń kłusowniczych. W dalszym ciągu na terenie całego kraju stosowane są do tego procederu prymitywne pętle sporządzone z drutu, linek stalowych albo sznura, które zaciskają się zwierzęciu wokół szyi, łapy lub tułowia. Ofiara umiera w męczarniach z głodu, pragnienia, wycieńczenia lub dusząc się.
– Najczęściej ofiarami kłusowników padają sarny i zające. W zeszłym roku odnotowaliśmy prawie po tysiąc przypadków złapania osobników tych gatunków we wnyki – opowiada Wacław Matysek, rzecznik PZŁ. We wnykach myśliwi, leśnicy i strażnicy łowieccy bardzo często znajdują też inne zwierzęta. W ubiegłym roku wyjęto z nich ponad 800 bażantów, po około 150 jeleni i dzików oraz niemal 400 lisów. – W 2022 roku odnotowaliśmy też trzydzieści złapanych w urządzenia kłusownicze łosi. We wnyki łapią się często psy i ludzie – wylicza. Znane są też przypadki, kiedy to we wnykach giną żubry. Ta różnorodność ofiar nie dziwi, ponieważ inwencja zastawiających wnyki nie zna granic. Kilkanaście lat temu w podkarpackich lasach na terenie Nadleśnictwa Brzozów odnaleziono niemal półtorametrowej długości i mający szczęki o średnicy 60 cm potrzask. Zbierający sidła z lasu strażnicy leśni szacowali wtedy, że do naciągnięcia tego narzędzia potrzebna jest siła równa około 70 kg, a uderzenie zamykających się szczęk jest w stanie złamać nogę dorosłemu człowiekowi. Tego typu narzędzia przeznaczone są do łapania grubej zwierzyny, głównie jeleni i dzików, ale ucierpieć mogą także żubry, a nawet niedźwiedzie.
Jak wskazuje Wacław Matysek, oficjalne statystyki, którymi dysponuje związek, nie obrazują całkowicie skali problemu. – Części zwierząt nie udaje się odnaleźć, a jeśli chodzi o wnyki, to są one bardzo często sprawdzane przez sprawców – mówi.
Wśród narzędzi kłusowniczych popularne są potrzaski. Szczęki największych z nich mogą złamać nogę dorosłego człowieka.
(Fot. Agata i Mateusz Matysiakowie)
Nie omija ptaków
Na początku tego roku w Żninie w województwie kujawsko-pomorskim dokonano przerażającego odkrycia. Na wyspie Jeziora Tonowskiego, na którym zlokalizowana była kolonia kormoranów, ornitolodzy odnaleźli ponad sto strąconych z drzew gniazd z niewyklutymi jajami i prawie 300 martwych piskląt. Sprawą zajęła się prokuratura, która w miarę szybko ustaliła sprawców. Właściciel stawu rybnego oraz rybak przyznali się do celowego strącenia gniazd z obawy przed stratami w łowisku. Sprawa ta przebiła się do ogólnopolskich mediów dzięki działalności organizacji przyrodniczych. O wielu tego typu przypadkach jednak głośno się nie mówi. A nielegalne zabijanie ptaków jest zarówno w skali Polski, jak i Europy problemem znaczącym.
Organizacja BirdLife szacuje, że średnio co roku w Europie w sposób nielegalny ginie ponad 25 mln ptaków. Łupem kłusowników padają najczęściej niewielkie ptaki z rodziny śpiewających, w tym drozdy, kapturki czy zięby, ptaki wodne, gołębie i przedstawiciele drapieżnych. Chociaż w Polsce na 473 stwierdzone gatunki ptaków ochroną ścisłą objętych jest 427, a częściową dziewięć gatunków, to nielegalne zabijanie ptaków jest dosyć częstym procederem. Według ornitologów przyczyn jest kilka. Jedną z nich może być nieumiejętność odróżniania gatunków chronionych od łownych podczas polowań, a także błędy wynikające z niewłaściwego rozpoznania celu. Z tego powodu najczęściej giną chronione kaczki, takie jak podgorzałki, hełmiatki czy cyranki, perkozy dwuczube, a nawet należące do ptaków brodzących bąki i dubelty. Optymiści szacują, że wśród upolowanych ptaków około 10 proc. stanowią gatunki chronione, ale w badaniach naukowych pojawiają się i statystyki mówiące o nawet 30-procentowym udziale!
Ptaki giną też, ponieważ stanowią zagrożenie dla sadowników (szpaki), hodowców kur i gołębi (jastrzębie) czy uznawane są powszechnie za szkodliwe, zwłaszcza dla rybaków, wędkarzy i właścicieli stawów hodowlanych. W tej ostatniej grupie niestety znajduje się wiele gatunków skrajnie rzadkich czy wręcz zagrożonych wyginięciem w Polsce, np. rybołowy. Według danych prezentowanych w raporcie Projektu Ochrony Rybołowa w latach 2000–2019 w Polsce zastrzelono co najmniej 30 przedstawicieli tego gatunku będącego w naszym kraju na granicy wyginięcia. Szacuje się, że para rybołowów wraz z młodymi jest w stanie w ciągu sezonu lęgowego zjeść około 170 kg ryb, głównie karpi, leszczy, linów i karasi, powodując szkody rzędu kilku tysięcy złotych. Jednak wymówka dotycząca strat ekonomicznych, którą podają schwytani na gorącym uczynku przestępcy zabijający rybołowy, wydaje się chybiona, bo rybołowy nie żerują na jednym zbiorniku, a ich areał łowiecki sięga nawet do 20 km od gniazda. Są to ptaki migrujące, które poza sezonem w jednym miejscu przebywają zaledwie przez kilka dni. Nie są w stanie zatem powodować znaczących strat w łowisku. Z podobnych powodów jak rybołowy zabijane są też bieliki, orliki, kanie, kormorany, czaple siwe, mewy śmieszki czy rybitwy. Kłusownicy nie oszczędzają także łabędzi.
Z dziada pradziada
Podawane przez PZŁ oficjalne dane zebrane zostały w 2770 kołach łowieckich zrzeszających około 128 tys. zarejestrowanych myśliwych. Oficjalne statystyki to zaledwie czubek góry lodowej, jaką jest nielegalne zabijanie zwierzyny w Polsce. Matysek wskazuje, że skala kłusownictwa jest o wiele większa. – Do tego trzeba doliczyć przypadki skłusowanych i zebranych z wnyków zwierząt, czy tych ukrytych – mówi.
Problem kłusownictwa dotyczy całego kraju, jednak na mapie wyraźnie widać regiony, które są liderami tych niechlubnych statystyk. – Na pierwszym miejscu mamy Świętokrzyskie. Tylko na terenach okręgu kieleckiego w zeszłym roku odnaleźliśmy prawie 5 tys. urządzeń kłusowniczych i odnotowaliśmy 422 przypadki kłusowania z bronią – mówi Matysek i wskazuje, że w tym regionie kłusownictwo jest niechlubną tradycją. – Do tej pory w niektórych gospodarstwach utrzymuje się nielegalnie charty, żeby niezgodnie z prawem polować na zające – opowiada myśliwy.
Na drugim miejscu plasuje się Zarząd Okręgowy PZŁ w Tarnobrzegu, w województwie podkarpackim, gdzie znaleziono niemal 4 tys. urządzeń i zarejestrowano 51 przypadków niezgodnego z prawem użycia broni. Wyróżniają się także okręgi: radomski (ponad tysiąc urządzeń kłusowniczych i 135 przypadków użycia broni) oraz suwalski (2 tys. stwierdzonych przypadków kłusownictwa). – Widać też, że na szeroko rozumianej ścianie wschodniej z Białymstokiem i Białą Podlaską kłusownictwo ma się ciągle nieźle, chociaż urządzenia kłusownicze znajdujemy też w okolicach Warszawy – mówi Matysek. W tym roku w sąsiedztwie stolicy zarejestrowano ich około 258, zdarzyło się tu też 18 przypadków nielegalnego użycia broni palnej. – Nawet w Lesie Kabackim można się natknąć na wnyki – dodaje.
Poza tradycją przekazywaną z ojca na syna motywacji do nielegalnego i często bestialskiego zabijania zwierząt jest wiele. – Pozyskiwanie zwierzyny bez uprawnień, poza sezonem łowieckim albo niedozwolonymi środkami jest ciągle dla wielu łatwym i darmowym sposobem zdobywania pożywienia – mówi rzecznik PZŁ. Kłusownicy nierzadko zabijają też dla zysku. – Zdarza się, że nielegalnie pozyskaną zwierzynę sprzedają – dodaje rzecznik.
Według raportów BirdLife International wciąż popularne jest w Europie strzelanie do ptaków dla tak zwanego sportu, w celu udowodnienia sobie, że się potrafi, a także dla zabawy. Zdarzają się przypadki odławiania ptaków do klatek, a także wybierania jaj do celów kolekcjonerskich czy kłusowania na dorosłe osobniki w celu wypchania i wzbogacenia wątpliwych moralnie kolekcji. Z kolei usprawiedliwieniem zabijania wilków bywa panujące przekonanie, że są szkodnikami zagrażającymi zwierzętom gospodarskim. – Na terenach z dużym zagęszczeniem wilków hodowcy trzody, owiec, koni czy bydła często biorą sprawy w swoje ręce – twierdzi Matysek. Zachętą może być także bardzo niska wykrywalność – na ponad trzydzieści przypadków zastrzelonych w latach 2017–2020 wilków tylko siedmiu osobom postawiono zarzuty – wpadło czterech myśliwych dewizowych, dwóch myśliwych z Polski i jedna osoba niemająca pozwolenia na broń. Właścicieli wnyków, w których ginęły wilki, nie wykryto.
Można postawić śmiałą tezę, że z broni palnej kłusują najczęściej myśliwi, ponieważ to oni mają pozwolenie na broń. Rzecznik prasowy PZŁ ma jednak inne obserwacje i wskazuje, że problematyczny staje się coraz bardziej powszechny dostęp do broni i dziurawe prawo. – W Polsce mamy coraz więcej posiadaczy broni sportowej czy kolekcjonerskiej.
Nielegalne użycie broni staje się powoli problemem także w granicach dużych miast. – Tu strzela się dla głupiej zabawy czy wątpliwej frajdy, często robią to ludzie bogaci posiadający lub nieposiadający zezwolenia na broń – dodaje.
Jeśli obrażenia zwierzęcia nie są ciężkie, to po wybudzeniu wypuszczane jest na wolność.
(Fot. Sebastian Bazar)
Smutne statystyki
Przepisy dotyczące kłusownictwa reguluje prawo łowieckie. Za przestępstwo grozi kara do pięciu lat więzienia. Oprócz tego sądy często orzekają kary pieniężne. Za jego zwalczanie odpowiedzialne są działająca z ramienia wojewodów, umundurowana i uzbrojona Państwowa Straż Łowiecka oraz Straż Leśna i policja.
Podstawowym problemem utrudniającym skazanie sprawcy jest według funkcjonariuszy każdej z tych formacji zdobycie dowodów. Współczesna technologia wprawdzie daje możliwość wykorzystania fotopułapek, jednak tego typu monitoringu nie da rady ustawić w każdym miejscu, w którym odnajdywane są wnyki. Nie sprawdza się też w stosunku do kłusowników, którzy polują z bronią. Tutaj ważne jest dotarcie do naocznych świadków zdarzenia i uzyskanie od nich obciążających przestępcę zeznań. A to często jest niemożliwie, bo niewielu chce donosić i zeznawać przeciwko swojemu sąsiadowi. Znane są też przypadki, kiedy to służby w stodole kłusownika natrafiały na dziesiątki sarnich czy jelenich czaszek i niczego z tym faktem nie mogły zrobić, bo podejrzany tłumaczył, że martwe zwierzęta znajdował podczas leśnych spacerów.
Problemem jest także niewystarczająca liczba funkcjonariuszy Straży Łowieckiej – na jedno województwo przypada ich zaledwie od dwóch do pięciu. Dodatkowo na ponad 21 tysięcy zarejestrowanych przez PZŁ przypadków kłusownictwa tylko nieco ponad dwieście skierowanych zostało do organów ścigania. Spory jest za to odsetek umorzeń i to także spraw związanych z zabijaniem zwierząt gatunków chronionych, rzadkich i zagrożonych. Spośród 39 śledztw w sprawie zastrzelenia wilków 26 zostało umorzonych z powodu niewykrycia sprawców lub niskiej szkodliwości czynu.
Umorzeniem postępowania kończą się nawet sprawy, w których wiadomo, kiedy i kto strzelał, takie jak ta z 2017 roku z Pobiedzisk (Nadleśnictwo Czerniejewo), kiedy wiadomo było, że w trakcie legalnego polowania zbiorowego zabity został rybołów. Postępowanie zostało umorzone ze względu na brak możliwości wykrycia sprawcy oraz… brak świadków zdarzenia.
Tylko sześć spraw dotyczących zabitych wilków zakończyło się wydaniem wyroku skazującego – we wszystkich przypadkach były to kary więzienia w zawieszeniu i grzywny w wysokości kilku tysięcy złotych. W maju tego roku Sąd Rejonowy w Zamościu uniewinnił myśliwego, któremu prokuratura postawiła zarzut zabicia Kosego. W uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził, iż w niewystarczającym stopniu udowodniono fakt, że zabójczy strzał padł z broni oskarżonego. Prokuratura wniosła apelację.