O trosce, uwadze i przyjaźni z roślinami, także tymi, od których powinni zacząć początkujący floryści, walce ze stresem oraz modzie na egzotykę nad Wisłą z dr. Arturem Zagajewskim związanym z Ogrodem Botanicznym PAN w Powsinie rozmawia Agnieszka Niewińska.
Nie mam ręki do kwiatów – mówią ci, którym rośliny się nie udają. Rzeczywiście tak jest, że niektórym hodowla roślin po prostu nie wyjdzie?
To jest tylko kwestia tego, ile czasu możemy poświęcić roślinom.
Myślałam, że to zwierzęta wymagają czasu, a nie rośliny. Roślinę przynosimy do mieszkania i jest.
By była z nami wiele lat i pięknie się rozrastała, nie możemy jej traktować jak mebla. Roślina potrzebuje dobrego opiekuna. Jeżeli wybieramy roślinę do domu i chcemy ją traktować jak domownika, musimy się skoncentrować na jej charakterystyce. Dowiedzmy się czegoś o niej. Sprawdźmy, z jakiej strefy klimatycznej pochodzi, jakiego stanowiska wymaga – słonecznego czy może z rozproszonym światłem – jaka temperatura jest dla niej optymalna. Przyjrzyjmy się też temu, jakie mamy warunki w domu, ile czasu możemy swoim roślinom poświęcić. W naszych mieszkaniach trudno jest utrzymać odpowiednią temperaturę i wilgotność powietrza czy natężenie światła. Teraz dzień jest coraz krótszy, okna w mieszkaniach mamy raczej niewielkie. Kwiaty stawiamy na parapetach, a pod nimi najczęściej mamy kaloryfery, które wysuszają powietrze. Okres jesienno-zimowy to ciężki czas dla kwiatów doniczkowych. By im pomóc, można doświetlać je energooszczędnymi światłami LED, zraszać, dodając do wody kroplę nawozu, który dostarczy makro- i mikroelementów.
Wystarczy zraszanie ręcznym spryskiwaczem?
Tak, zwyczajnym spryskiwaczem z przegotowaną i odstaną wodą. Woda z kranu jest twarda. Zawiera sole mineralne wapnia i magnezu. To jest ten kamień, który odkłada się w czajnikach. Jeżeli będziemy spryskiwać blaszkę liściową wodą z kranu, to na powierzchni liścia powstanie skorupka jak na jajku, która ograniczy parowanie i spowoduje, że aparaty szparkowe zostaną zablokowane.
Podlewać kwiaty też powinniśmy wodą przegotowaną?
Wystarczy woda z kranu. Ważne, żeby miała temperaturę pokojową. Rośliny też się stresują. By im tego oszczędzić, nie podlewajmy ich lodowatą wodą. Odstawmy ją na jakiś czas, na przykład w dekoracyjnym pojemniczku, i wykorzystujmy do podlewania, kiedy będzie miała temperaturę pokojową. Częsty błąd, który popełniamy zwłaszcza zimą, kiedy roślina jest uśpiona, to zbyt częste podlewanie. Nadmiar wody powoduje, że strefa korzeniowa rośliny zaczyna gnić. A to prowadzi do chorób grzybowych. Lepiej roślinę przesuszyć niż przelać.
Podlać dużo czy mało? To częsty dylemat tych, którzy opiekują się w domu roślinami...
Wystarczy prosty test. Wkładam do doniczki palec na głębokość 1–2 cm i jeśli jest chłodno, to znaczy, że roślina jest podlana tak, jak trzeba. Jeżeli po włożeniu palca odczuwam ciepło, to oznacza, że roślinę trzeba podlać.
Zwróćmy też uwagę na podłoże. Kwiaty w centrum ogrodniczym czy markecie są w tak zwanym substracie torfowym. Po kupieniu rośliny od razu wyjmuję ją z donicy, czyszczę z substratu torfowego, zostawiając gołe korzenie z niewielką bryłką, żeby roślina się nie zestresowała, i przesadzam ją do podłoża, które odpowiada jej charakterystyce. W większości jest to ziemia kompostowa, wykopana z działki. Podłoże nie może być przepuszczalne, lekkie. Powinno być bardziej gliniaste, gliniasto-piaszczyste, żeby po podlaniu zatrzymało wodę. Wówczas roślina będzie mogła ją czerpać przez dłuższy czas. W centrach ogrodniczych można także kupić specjalnie przygotowane podłoże do konkretnych roślin, na przykład do sukulentów czy orchidei.
Jeśli odpowiednio zadbamy o rośliny, one się nam odwdzięczą. Potrafią poprawić nasze samopoczucie, gdyż zieleń uspokaja. Kiedy po ciężkim dniu pracy patrzę na te wszystkie zieloności, od razu się uśmiecham. Rośliny pomagają nam przechodzić przez trudne okresy w życiu. I oczyszczają powietrze.
Oczyszczają? To nie jest chwyt marketingowy?
To jest fakt. Potwierdzają to badania NASA, która ma opinię rzetelnej organizacji. Naukowcy NASA wzięli pod lupę wiele gatunków roślin i sprawdzali je pod kątem zdolności do pochłaniania pyłów. W efekcie stworzyli listę blisko 30 roślin, które najkorzystniej wpływają na nasze samopoczucie i pochłaniają toksyczne substancje, znajdujące się między innymi w wykładzinach, farbach bądź meblach. Oczywiście rośliny nie pochłoną wszystkiego, bo to dzieje się za pośrednictwem aparatów szparkowych. One zasysają szkodliwe substancje na powierzchni blaszki liściowej. Posiadanie kilku aloesów, zamiokulkasów, skrzydłokwiatów czy wężownic gwarantuje, że poprawi się jakość i wilgotność powietrza w naszym mieszkaniu.
To od nich początkujący powinni zaczynać przygodę z roślinami?
Początkującym doradzam tak zwane rośliny żelazne, czyli sukulenty. Suculentus z łaciny oznacza soczysty. Jak pani dotknie drzewko szczęścia czy aloes, to on jest mięsisty, ma błonki, a w środku nich struktury z wodą. Suculentus to ten, który gromadzi w sobie wodę i mądrze ją oddaje. Możemy sobie zrobić na przykład kolekcję aloesów. Do małych ogrodów, dla dzieci, polecam haworsje i gasterie. Wystarczy je od czasu do czasu podlać czy spryskać. Jedną z takich żelaznych roślin jest wężownica (Sansevieria). Ma wiele odmian i jest bardzo odporna na trudne warunki. Kiedyś zostałem poproszony o to, by zaproponować rośliny do gabinetów Polskiej Akademii Nauk mieszczącej się na 26 piętrze Pałacu Kultury i Nauki. Wilgotność powietrza jest tam niska, za to temperatura wysoka, a okien nie można otworzyć. Co zaproponowałem? Sansewierie. Na parapetach zrobiłem całą kolekcję. Po latach pięknie się rozrosły, trzeba je rozdzielać i przekazywać innym.
A jak wygląda pana opieka nad roślinami w mieszkaniu? Po śniadaniu trzeba zrobić roślinny obrządek? Podlać, spryskać, zetrzeć kurz z liści?
To ma sens, bo po nocy rośliny potrzebują opieki. Mam małe mieszkanko, roślin nie jest w nim aż tak wiele. Dużo podróżuję, więc zdecydowałem się na te, które dadzą sobie radę, kiedy mnie nie ma. Mam swoje ukochane drzewko szczęścia, czyli grubosza jajowatego (Crassula ovata). Ono się ze mną przeprowadza – ostatnio z Ursynowa na Wolę. Dzięki temu, że je doglądam, przycinam, czasem biorę lupkę i sprawdzam, czy na liściach nie ma przędziorka, mączniaka czy innego niepokojącego szkodnika, to mam je już blisko 50 lat.
Rośliny czekają na pana nie tylko w warszawskim mieszkaniu, ale i na Mazurach.
W rodzinnym, ponadstuletnim domu w Swaderkach uprawiam między innymi rośliny z basenu Morza Śródziemnego – cytrusy, kamelie, wawrzyny szlachetne, rozmaryny. Nie wymagają codziennej opieki. Zimą wystarczy im temperatura około 5–8 stopni Celsjusza. W domu mam zimny pokój, w którym utrzymuje się tak niska temperatura. Pomieszczenie ma okna dachowe zapewniające dostęp do światła. Zraszam te rośliny raz w miesiącu i o tej porze roku to w zupełności wystarczy. Moje kamelie już mają piękne pąki.
Egzotyka nad Wisłą.
Egzotykę mieliśmy już przed 200 laty. Na warszawskiej Woli otwarto niedawno Ogrody Ulricha na terenie dawnego gospodarstwa ogrodniczego rodziny Ulrichów. Dziś mają nowoczesną formę, ale już w latach 20. XIX wieku Ulrichowie uprawiali palmy daktylowe, ananasy czy niezwykle modne w tamtych czasach kamelie. Te piękne rośliny dziś są zapomniane z prostego powodu – mamy za ciepło w domach.
Nie tylko kamelie poszły w niepamięć. Trawnik i tuje królują zarówno w podmiejskich, jak i wiejskich ogrodach. Rabat z malwami, daliami, piwoniami trzeba ze świecą szukać.
Walczę z tym. Przekonuję, żeby w miejsce trawy myśleć o murawie albo łące kwietnej. W Polsce trudno o piękny, czysty trawnik, bo żeby taki trawnik utrzymać, trzeba potężnych nakładów finansowych – podlewania, nawożenia, korzystania ze środków ochrony roślin. U nas w trawie wysiewają się inne rośliny, na przykład mniszek. Jeśli mamy część reprezentacyjną ogrodu, chcemy tam mieć piękny trawnik, to raz na tydzień – dziesięć dni powinniśmy ten trawnik skosić. Dbajmy jednak o bioróżnorodność. Na obrzeżach trawnika stwórzmy łąki kwietne i rabaty z bylinami. Powinniśmy inwestować w rośliny, które są przyjazne dla człowieka, owadów, małych ssaków, fauny glebowej.
Czyli nie w tuje?
Tuje zawierają thujon, niebezpieczną, toksyczną substancję, która powoduje, zamieranie wkoło wszystkich roślin. Tuje wyciągają z gleby wodę, składniki pokarmowe, płytko się korzenią. Tych, którzy urządzają ogrody, przekonuję do tego, by szukać roślin zapomnianych, takich jak nieszpułka, dereń, cis, różnego rodzaju trawy. Pięknie wygląda żywopłot z derenia jadalnego. Wczesną wiosną obsypany jest kwiatami, które możemy zasypać cukrem i zrobić wspaniały syrop. Potem pojawiają się młode listki, które mogą być substytutem herbaty. Zielone owoce derenia można zakisić, będą jak kapary lub oliwki. Dojrzałe owoce dają smak lekko kwaskowaty. Można z nich zrobić cukierki, nalewki oraz konfitury. Inną rośliną, o której warto sobie przypomnieć, jest nieszpułka. Do XVII wieku była bardzo popularna nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Król Karol Wielki wydał nawet polecenie, by nieszpułki znalazły się w każdym królewskim ogrodzie.
Czym zasłużyła sobie na ten honor?
Wyjątkowymi owocami. Przemrożone smakują jak szarlotka. Jadłem je dzisiaj w Powsinie. Niektóre były tak mięciutkie jak ulęgałki. Na dworach, w pałacach owoce nieszpułki przechowywano w skrzyneczkach, na sianku. Leżakowały tak w temperaturze kilku stopni. Zjedzenie kilku nieszpułek po sutym obiedzie to bajka. Te owoce wpływają na trawienie, mają mnóstwo witamin z grupy B, wartościowych substancji, soli mineralnych. Nieszpułka przyszła do nas z Kaukazu. Roślina osiąga 6–7 m wysokości, jest całkowicie mrozoodporna i w jednym miejscu może rosnąć 400 lat.
Skąd wzięło się u pana zamiłowanie do roślin?
Ono chyba było zawsze. Wychowywałem się pod Warszawą w Malichach – dzielnicy Pruszkowa. Moja babcia Cecylia często zabierała mnie, jeszcze w wózku, nad rzekę Utratę. To miejsce było niesamowitym zbiorowiskiem roślinnym. Pamiętam, jak w majowe wieczory unosił się tam zapach robinii, zwanych przez nas potocznie akacjami. Babcia obrywała ich białe kwiatuszki przypominające kształtem łódeczki. Są jadalne i bardzo smaczne. Robiła z nich placuszki. Zamaczała też całą gałązkę kwiatów robinii w cieście naleśnikowym i smażyła ją. Tak powstawały smaczne, chrupkie desery posypane cukrem pudrem.
Babcia przez wiele lat była pielęgniarką w zakładzie dla nerwowo chorych w Tworkach i często zabierała mnie do tamtejszych ogrodów. Osoby, które miały niepokoje, depresje, zaburzenia psychiczne, leczono tam roślinami. Był ogród, stawy, sad. Osoby przebywające na leczeniu odpoczywały od codziennych trudów, grabiąc liście, przycinając rośliny, opiekując się szklarniami, zbierając jabłka. Obserwowałem to jako dziecko. Babcia otwierała sekretne drzwi i przechodziliśmy do innego świata. Roślinność była tam wyjątkowo bujna, do dziś pamiętam łany zawilców. To robiło na mnie ogromne wrażenie.
Ale zdecydował się pan na geologię, a nie biologię czy botanikę.
Wybierając szkołę średnią, wiedziałem, że potrzebuję kontaktu z naturą, podróżowania, poznania tego wspaniałego świata. Wtedy też zaczęto organizować wystawy minerałów i skał w różnych miejscach Warszawy. To mnie skłoniło do tego, by pójść do technikum geologicznego na Pradze. Tam zaczęła się moja przygoda z podróżami po Polsce, Europie i świecie oraz miłość do minerałów, skał. Po technikum wybrałem studia geologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. To mi gwarantowało podróże w ciekawe rejony świata. Byłem też zafascynowany takimi dziedzinami, jak mineralogia, krystalografia czy petrografia. Po studiach pracę w Katedrze Gleboznawstwa zaproponował mi jeden z profesorów Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Jako młody asystent prowadziłem zajęcia z gleboznawstwa i powoli wchodziłem w świat roślin. Poznałem na SGGW specjalistów z botaniki, fizjologii roślin i dziedzin leśnych. Miałem zajęcia z ogrodnikami, leśnikami, praktyki terenowe w Leśnym Zakładzie Doświadczalnym SGGW w Rogowie. Z botanikiem prowadziłem badania w górach, między innymi w masywie Czarnohory. Ja analizowałem teren pod kątem gleby, ale jednocześnie coraz bardziej wchodziłem w świat roślin.
Aż znalazł się pan w Ogrodzie Botanicznym PAN w Powsinie i od kilku lat w mediach edukuje pan i opowiada o roślinach. Media nawet nadały panu tytuł „ulubionego botanika Polaków”.
Współpraca z mediami to był zupełny przypadek. Do ogrodu botanicznego przyjechał redaktor Mateusz Szymkowiak z „Pytania na śniadanie”, by nagrać materiał o roślinach z okazji walentynek. Zaproponowałem walentynkową opowieść o roślinach i musiało się to w redakcji spodobać. W tej chwili w „Pytaniu na śniadanie” o roślinach opowiadam co tydzień. To cykl edukacyjny. Niezależnie od pory roku pokazujemy widzom ciekawostki z ogrodu botanicznego i innych zakątków Polski czy Europy. Współpracuję także z Ulą Chincz, która prowadzi na YouTube kanał „Ula Pedantula”. Często mam też okazję rozmawiać o roślinach z Agnieszką Cegielską.
Nie jest pan już anonimowy. Na ulicy, w tramwaju rozwiązuje pan nasze problemy z roślinami?
To się zdarza bardzo często. Spotykam się z wielką serdecznością. Dzisiaj wracałem metrem z Powsina. Ludzie się do mnie uśmiechali, zagadywali. Mnie to cieszy, bo rośliny nie mówią, a jak mówią, to my tego nie słyszymy, to są zupełnie inne częstotliwości. Opowiadając o roślinach, wchodzę w rolę narratora. Rośliny są jedną z moich miłości i to, że mogę nimi zainteresować innych, sprawia dużo radości. Bardzo się cieszę, kiedy ktoś podchodzi do mnie, pyta o radę w sprawie na przykład niekwitnącego cytrusa. Zawsze staram się doradzić.
Dr Artur Zagajewski, geolog, gleboznawca, botanik związany z Ogrodem Botanicznym PAN w Powsinie. Od kilku lat w mediach opowiada Polakom o roślinach, opiece nad nimi oraz o historii, tradycjach i ciekawostkach związanych z ich uprawą. Widzów „Pytania na śniadanie” co tydzień zabiera do fascynującego świata roślin.