– Serce miotły to brzozowa głowa. To właśnie ona nadaje jej całe piękno. A sercem się pracuje, czyli zamiata. Jak się serce zużyje, to się miotłę wyrzuca – opowiada Jan Bienias, miotlarz i wieloletni pracownik Nadleśnictwa Żmigród. 

Starszy mężczyzna o miotłach wie wszystko, bo przez lata własnoręcznie je wyplatał. – Dużo serca trzeba włożyć, żeby miotlane serce było odpowiednie. Wie pan, takie, żeby ludziom pasowało. 

Brzozowe gałęzie zbierane jesienią 

Jan Bienias ma dziś dziewięćdziesiąt lat i mieszka w dolinie Baryczy. Jest chyba najstarszym znanym polskim miotlarzem. I choć wiek nakłada na dłonie kajdany fizycznych ograniczeń, ostatnią brzozową miotłę wyplótł zaledwie rok temu. – Chciałaby dusza do raju, ale grzechy nie pozwalają – z uśmiechem odpowiada, gdy pytam, czy wciąż ciągnie go do dawnej pasji. Bo im dłużej słucham opowieści pana Jana, tym bardziej przekonuję się, że wyplata się bardziej z pasji niż chęci zysku. 

Dziś miotlarz to fach już niespotykany, bo i brzozowe miotły odeszły do lamusa. Dawniej były na wyposażeniu każdego gospodarstwa. Używano ich do sprzątania podwórek, pomieszczeń gospodarskich, podjazdów. Pył, popiół i piach zamiatano nimi też i w dużych produkcyjnych zakładach. Popyt był duży, to i miotlarzy było wielu, w tym prawdziwi mistrzowie w swoim fachu jak Jan Bienias, którego wyroby były znane daleko poza doliną Baryczy. Robione ręcznie, długie na 80, a nawet 100 cm. – Najlepiej się pracuje, trzymając miotłę oburącz. W ten sposób silnie dociśnięta zbiera z podłogi wszystkie nieczystości – radzi mistrz. Początek pasji pana Jana zaczął się od niecodziennego spotkania. – Pewnego dnia, gdy jechałem do pracy, zobaczyłem w lesie niepełnosprawnego człowieka. Był znany w naszej okolicy i zajmował się wyplataniem mioteł. Jeździł takim trzykołowym wózeczkiem. W lesie poruszał się niezwykle sprawnie, skacząc między rowami, do czego używał tylko kolan i rąk. Gdy stałem i patrzyłem, jak zbierał brzozowe gałęzie, zrobiło mi się go żal – snuje swoje wspomnienia. 

Nasz rozmówca zaproponował swoją pomoc. – Okazało się, że nacięcie gałązek na miotłę nie jest takie proste, bo trzeba wiedzieć, co i jak ciąć!

Pan Jan zdecydował się podjąć wyzwanie. Z brzozowego materiału, który przyniósł mu mężczyzna, powybierał odpowiednie gałązki. – Potem zrobiłem jeszcze jeden kurs po brzozowe witki. I wtedy pomyślałem, że sam też się mogę tego nauczyć. On mi trochę podpowiedział, jak to się robi, pokazał, które gałęzie należy zbierać, i tak się wszystko zaczęło – słyszę od mistrza Jana. 

Najważniejszy w tworzeniu miotły jest oczywiście odpowiedni surowiec, czyli gałęzie. Te zbiera się najlepiej późną jesienią, bo wtedy nie mają liści. A wiadomo – porządna miotła żadnych zielonych części mieć nie może. Najpierw była wyprawa do lasu. – Z początku jeździłem rowerem, a jak sobie kupiłem motor, to i motorkiem. Zrobiłem sobie taką specjalną piłkę na kiju. Sięgała tam, gdzie ja nie dostawałem ręką – wspomina. 

Bardzo ważna  jest struktura samej „miotlej głowy”, czyli tego, czym gospodarz zamiata podwórko. Na nią – wedle starych rzemieślniczych przekazów – dobierało się gałęzie określonej grubości. – Musiały to być gałązki grubości średniego palca u dłoni. Stanowiły trzon, czyli właśnie tę głowę miotły, potem się ją oplatało cieńszymi witkami. W końcu wszystko u nasady mocno zawiązywało drutem. Każdą miotłę musiałem tak wyprofilować, żeby dobrze się trzymała w dłoniach – opowiada mistrz. 

Serce miotły dusza wypału_mielerz 

Na naszych oczach kończy się pewna epoka. Do lamusa odchodzą wyjątkowe zawody, których w lesie nie spotkamy.

 

Dla rybaków i do stajni 

Wyplataniem pan Jan zajął się na rencie. Wcześniej jako robotnik pracował w leśnictwach Olsza, Wilkowo i Niezgoda. – Nadleśniczy Nadleśnictwa Żmigród docenił moją pracowitość i wysłał mnie na kurs dla leśniczych. Zdałem egzaminy i awansowałem. Pełniłem obowiązki leśniczego w leśnictwie Niezgoda. Wie pan, to były czasy, gdy się chodziło codziennie w gumowych butach. No i się nabawiłem choroby i przeszedłem na rentę. Wtedy miałem sporo wolnego czasu i zająłem się miotłami – opowiada. 

Jak wspomina, dużego zarobku na nich nie było. Była natomiast pasja, radość tworzenia i czasem dzielenia się swoimi wyrobami tak po prostu, zwyczajnie, za uśmiech. Choć sama praca do lekkich nie należała. Za jednym razem można było maksymalnie wypleść pięć mioteł. – Więcej się nie dało, bo ręce bolały. Najpierw brałem osiem, potem dziesięć złotych za sztukę. Z rybakami w gospodarstwie rybnym wymieniałem się towar za towar. Dawałem miotły za ryby – śmieje się mistrz Jan. – Bywały i spore zamówienia. Raz cukrowania wzięła ode mnie sto mioteł. Dużo brali też z byłego województwa poznańskiego, bo tam lubią czystość. Inny rodzaj mioteł kupowali z kolei posiadacze koni i stajni. Przynosili długie kije i prosili o ich oprawienie. Takie miotły na kiju miały od dwóch czasem do trzech metrów. Później nimi w stajniach ściany i sufity z pajęczyn czyścili. 

Każda miotła pana Jana miała, jak dobry markowy wyrób, gwarancję na rok. – Jeśli w tym czasie się rozleciała, robiłem nową. Miałem renomę. Ludzie kupowali miotły i dziękowali, bo się dobrze sprawdzały. Robiłem tylko z brzozy, bo inne drzewa się nie nadają. – Byli stali klienci? – podpytuję mojego rozmówcę. – O pewnie. Jeden ogrodnik kupował u mnie zawsze dwadzieścia mioteł miesięcznie. A wie pan, że nawet miałem konkurencję? – pan Jan podkreśla z radością w głosie. – Był taki młodszy miotlarz w Niezgodzie. Ale to ode mnie kupowali więcej, bo on szedł na ilość, a nie na jakość. Wygrałem, bo robiłem dokładniej. 

Dziś Jan Bienias mioteł już nie wyplata. Z radością jednak wspomina czasy, gdy wybierał się do lasu po materiał. – Nieraz mi sarenka przeszkodziła, czasem na brzozie śpiewał ptaszek. Najwięcej myślenia było przy tym przygotowywaniu, w tym wybieraniu gałązek na miotłę. Bo wiem pan, ja robiłem ją z serca i chciałem, żeby każda się ludziom podobała. Uczciwie zrobiona, do uczciwej pracy przeznaczona. 

 

Józio jest jednym z ostatnich wypalaczy węgla w Bieszczadach. To ich praca kojarzy się z dzikimi górskimi ostępami.

(Fot. Tadeusz Baraniecki)

Serce miotły dusza wypału_p. józio

 

Gospodarz na wypale 

Siwy dym delikatnie buja nad kolorowymi czuprynami buków w dolinie Łopienki. Gdy wieje mocniejszy wiatr, smuga wydłuża się i faluje niczym łopocząca chorągiew. Patrząc z daleka, można odnieść wrażenie, że oto jakiś olbrzym skryty nad potokiem pali dobre cygaro. Gdy podchodzę bliżej, nos drażni mocny zapach palonego bukowego drewna. Tak witają mnie żelazne retorty na ostatnim wypale w Bieszczadach. Panem i władcą nietypowego królestwa jest Józio. Wysoki mężczyzna w czapce z daszkiem i ubrudzonej węglem kraciastej koszuli ściska moją dłoń z siłą niedźwiedzia. Całą historię o sobie zawiera w jednym zdaniu. – Skończyłem zaoczne technikum leśne w Lesku. Po zaocznych idzie się na wypał, a po dziennych na leśniczego – żartuje, poprawiając opadający na oczy daszek czapki. 

Józio mieszka w zielonej budzie zaadoptowanej po samochodzie Star 29 osinobus. Ma w niej wszystko, co potrzeba. Wygodną kanapę, radio na baterie paluszki, które łapie rozgłośnie radiowe z Rzeszowa, ale tylko wtedy, gdy dobrze się je ustawi na stoliku, ma też piec, w którym pali w zimne i mroźne noce, kuchnię polową, która wykorzystuje w letnie miesiące. Niedaleko płynie czysty strumień. W nim się kąpie i z niego czerpie wodę. Takie polowe warunki nie każdy zniesie. Bo praca na wypale to przeważnie samotność. Długie jesienne i zimowe wieczory spędzane albo przy retorcie, albo z książką w ręku. 

Dziś wielu sposób życia Józia porównałoby z dobrze zorganizowanym bushcraftem. To jednak nie wyrafinowana moda czy niechęć do życia w mieście. To stary bieszczadzki zawód dla twardych ludzi lasu. Smolarz to fach, który podobnie jak rzemiosło miotlarza przechodzi do historii. Józio jest tego świadomy, wie że to prawdopodobnie ostatnie lata pracy w dolinie Łopienki. Dawnego sposobu  pozyskiwania węgla drzewnego nie da się bowiem w żaden sposób pogodzić z walką ze smogiem i ociepleniem klimatu. – Oficjalnie każdego kopcenia się zakazuje, a dym jest nieodłącznym elementem wypalania drewna – mówi, zapraszając do środka zielonego domku. To prawda. Bez niego nie ma wypału, nie ma retort i samego smolarza. 

Józio pamięta jeszcze potężne bieszczadzkie mielerze. Były to duże stosy drewna przykryte i uszczelnione z góry między innymi gliną i piachem. Drewno w nich wypalało się nawet dwa tygodnie. Praca była trudna i niebezpieczna. Wymagała czujności przez całą dobę. Jedna chwila nieuwagi i cały mielerz mógł się spalić na popiół, niszcząc zgromadzone w nim drewno. Sztuka polegała na tym, że miało się wypalać długo i w konkretnej temperaturze.

– Pamiętam taki mielerz na Smreku, który był z 300 m sześc. drewna składany. Miałem wtedy 26 lat. Byłem młody i niedoświadczony, dlatego pomagałem jedynie ładować wypalony węgiel. Nie paliłem ognia. Tym zajmowali się starzy smolarze, oni też doglądali mielerza. Wchodzili na górę po drabinie, zasypywali piaskiem szczeliny, które tworzyły się w trakcie wypału. Zdarzały się wypadki, czasem tragiczne, ludzie wpadali do środka, mieli nogi poparzone, plecy – opowiada, na chwilę milknie, przypominając sobie tamte chwile. 

Trudna i niebezpieczna praca smolarzy była sowicie nagradzana. Po skończonym wypale i wybraniu węgla nadchodziła długo wyczekiwana wypłata. Jak na tamte czasy była to góra pieniędzy. – Leśniczy zarabiał wtedy 1200 zł, a palacz dostawał 10 tysięcy na rękę. Można było od tego zawrotu głowy dostać. Pamiętam, że byli tacy, co zamawiali trzy taksówki i nimi jechali do miasta. W jednej siedział smolarz, w drugiej jego kapelusz, a w trzeciej skrzynka wódki – śmieje się Józio i dodaje – Balanga trwała wtedy cały tydzień, żeby to wytrzymać, też trzeba było mieć zdrowie. 

Dym jest duszą wypału 

Niebezpieczne mielerze zostały zastąpione przez żelazne retorty. Szybko zorientowano się, że są bezpieczniejsze, a i samego węgla można z nich pozyskać podobne ilości. – Jeszcze w latach  80. i 90. w Bieszczadach była ponad setka wypałów. Dawały pracę dwustu, trzystu osobom. W samej tylko Łopience pracowały trzy wypały. A paliło się w nich cały rok – wspomina Józio. – Teraz to już jest końcówka. Nie ma takiego pozyskania drewna jak kiedyś, a i popytu na węgiel też już nie ma. 

Patrzę na biały dym buchający z zamkniętej retorty. Gdy podchodzę bliżej, czuję wysoką temperaturę przechodzącą przez żelazną ścianę. Drzwi potężnej beczki są uszczelnione gliną. Gdy wysycha, Józio nakłada kolejną warstwę. Robi to, aby utrzymać temperaturę spalania. Co jakiś czas, trzymając mały plastikowy kubełek z brązowym bieszczadzkim błotem, obchodzi palące się retorty i troskliwie zatyka nim pojawiające się pęknięcia. Praca przy retorcie trwa trzy dni. Pierwszego układa się drewno w żeliwnej beczce. Najczęściej jest to buk, grab lub brzoza. Drugiego się wypala i trzeciego wyjmuje wypalony węgiel. Dobry węglarz po kolorze dymu wie, jaka panuje wewnątrz temperatura. 

Dziś przy łopienkowym wypale zatrzymują się turyści, którzy idą w kierunku słynnej, starej, greckokatolickiej świątyni. Wielu zagląda ciekawie, robi zdjęcia, pyta o to, co się tu dzieje. Dla nich retorty są skansenem. Dla Józia to całe życie. – Pytasz, co będę robił, jak zamkną wypał? Nie zastanawiam się nad tym. Jeśli zrobią muzeum, będę żywym eksponatem – śmieje się, ale ja w głosie wyczuwam żal, a może smutek. Po chwili mnie także udziela się nastrój Józia, bo te przestarzałe, dymiące retorty są także symbolem tych dawnych, dzikich Bieszczadów, dziś coraz bardziej ugładzonych, uczesanych. 

Dym jest duszą wypału. Gdy go nie ma, wszystko zamiera i pojawia się smutek. Na naszych oczach kończy się pewna epoka. Czas wyjątkowych zawodów, których już w lesie nie spotkamy.  




Portal wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie.
Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.
Akceptuję politykę prywatności portalu. zamknij