Wydająca się dziwaczną nazwa rośliny jest radosną twórczością odkrywcy czy została wzięta z księżyca? Nic bardziej mylnego. W nazewnictwie flory nie ma przypadków. I trzeba pamiętać, że przeciętna roślina niejedno ma imię.
Jeszcze tylko trochę i znów wszystko się nam zazieleni. Już w połowie lutego ten, kto uważnie słucha ptaków, mógł zauważyć, że śpiewają na nieco inną niż zimowa nutę. W ogrodach tulipany czy żonkile zaczęły wystawiać nosy. Od tego już tylko krok do roślinnej różnorodności w lasach, na łąkach i polach.
Ciekawscy, którzy chcą o roślinach wiedzieć więcej, na spacery i wycieczki nie zabierają już atlasów czy herbarzy, które pomogą w identyfikacji napotkanej flory. Dziś ich rolę pełnią telefony i aplikacje. Wystarczy zrobić roślinie zdjęcie, by podpowiedziały nam jej nazwę. A niejedna z nich zdziwi lub rozśmieszy botanika amatora. W ogrodach możemy spotkać wężymord owłosiony. Nad Morskim Okiem wzrok niejednego turysty przyciągną purpurowe kwiaty tojadu mocnego kosmatego. Rośliny tego gatunku popularnie zwane są mordownikami ze względu na trujące właściwości. A jak już o truciznach mowa, to łatwo u nas znaleźć nie tylko tojad mocny, ale i szalej jadowity, czyli po prostu cykutę, której najsłynniejszą ofiarą był Sokrates. W rodzinie selerowatych, do której należy szalej, jest i inna trująca roślina o łamiącej język nazwie – szczwół plamisty.
Robiąc przegląd roślin chronionych, możemy natrafić na gatunki wykorzystywane w lecznictwie jak gnidosz błotny należący do rodziny… zarazowatych albo mszaki o niebanalnych nazwach jak widłoząb miotlasty.
– Wśród mszaków jest wiele tych o intrygujących nazwach – mówi dr Łukasz Skalski z Wydziału Ochrony Zasobów Przyrodniczych Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych. I rzeczywiście briologom (specjalistom od mszaków) fantazji przy ich nazywaniu nie brakowało. Są wśród nich choćby wątrobowiec biczyca trójwrębna, skosatka zanokcicowata czy drabik drzewkowaty. – Mnie szczególnie żal jest pięknego drobniutkiego mszaka o polskiej nazwie tęposz niski. Nie dość, że posądzono go o tępotę, to jeszcze wytknięto niski wzrost – żartuje dr Skalski.
Evernia piękniejsza od mąkli
Część polskich nazw roślin i zwierząt to bezpośrednie tłumaczenie łacińskiej nazwy jak choćby konwalia majowa z łac. Convallaria majalis. Inne do łaciny nie odwołują się wcale. – Polskie nazwy porostów w ogóle się nie przyjęły. Nikt ich nie używa. Chyba jedynie dzieci,, robiąc pracę na szkolny konkurs nazwą Xanthoria parietina złotorostem ściennym. Biolodzy posługują się łaciną. Co zresztą nie powinno dziwić. Łacińskie nazwy porostów są wyjątkowo piękne: Xanthoria, Parmelia, Physcia, Ramalina, Evernia. Po polsku nie brzmią tak dobrze. Jak Evernia mogła zostać nazwana mąklą? – pyta prof. Michał Węgrzyn, dyrektor Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego i biolog lichenolog, czyli specjalista od porostów. Dodaje jednak, że wśród naukowców wybór nazw łacińskich to nie kwestia ich urody. – Na całym świecie naukowcy – i zoolodzy, i botanicy – niezależnie od nazw w językach narodowych porozumiewają się, używając nazw łacińskich. To dla nas uniwersalny kod. Podajemy je i każdy wie, o co chodzi. Nie mam jednak wątpliwości, że polskie nazwy są nie tylko potrzebne, ale wręcz konieczne. Nie wyobrażam sobie, byśmy w codziennej komunikacji międzyludzkiej używali nazw łacińskich. Byłoby dziwne, gdyby leśnik, idąc z klupą (średnicomierzem –przyp. red.) do lasu, mówił, że idzie mierzyć Pinus sylvestris zamiast sosnę – mówi prof. Węgrzyn.
Uporządkowanie nazw łacińskich zawdzięczamy Karolowi Linneuszowi, szwedzkiemu przyrodnikowi, lekarzowi i profesorowi Uniwersytetu w Uppsali żyjącemu w XVIII wieku. I choć w niniejszym artykule chcemy się dziwić i zachwycać polskimi nazwami, to Linneusza po prostu wspomnieć trzeba. Stworzone przez niego zaczątki systematyki – zarówno botanicznej, jak i zoologicznej – mają wpływ także na to, jaki kształt przyjęły w naszym języku nazwy flory i fauny. Linneusz przejął od działających przed nim botaników koncepcję rodzaju i gatunku wysnutą jeszcze przez Arystotelesa i upowszechnił nazwy binominalne. Oznacza to, że roślinę czy zwierzę określa się, używając dwóch słów: nazwy rodzajowej (rzeczownik) i nazwy gatunkowej (przymiotnik).
– Gdyby nie Linneusz, mielibyśmy totalny galimatias gatunkowy. Nie dość, że gatunki nazywałyby się różnorako, to jeszcze w różnych językach. Linneusz wyprzedził swoją epokę, widział potrzebę porządkowania terminologii. Po nim botanicy zaczęli opisywać wiele nowych gatunków, a był to czas, kiedy przed naukowcami otwierały się nowe kierunki, nowe lądy takie jak Ameryka Południowa i Środkowa. Bioróżnorodność Amazonii jest tak ogromna, że jeszcze dzisiaj można tam odkryć nowe gatunki. Okazało się, że system linneuszowski bardzo dobrze się sprawdził – podkreśla prof. Węgrzyn.
Binominalne nazwy stosujemy także i w polskim nazewnictwie, analogicznie do łacińskiego. Canis lupus to nasz wilk szary, Cucujus cinnaberinus to zgniotek cynobrowy, czyli chrząszcz objęty u nas ścisłą ochroną, a Rosa canina to z kolei róża dzika. Może pojawić się jeszcze trzecie słowo – określające podgatunek – za przykład może tu służyć wspomniany już tojad mocny kosmaty.
W Polsce występuje jedynie szczwół plamisty, który jest silnie trującą rośliną.
(fot. Wikipedia)
Prawo odkrywcy
Kto nazwy wymyśla? Kto je zatwierdza? Kto je zmienia – bo są i takie przypadki. – Załóżmy, że na terenie Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego dochodzi do sensacji. Odkrywa pan zupełnie nową roślinę. Co się dalej dzieje? – pytam profesora Węgrzyna. – To niemal niemożliwe – zwłaszcza odkrycie nowego rodzaju. W ogrodzie mamy konkretne rośliny, czyste gatunki, ale załóżmy hipotetycznie, że dokonujemy odkrycia. Pierwsza rzecz, jaką musimy zrobić, to dokładny opis taksonomiczny takiej rośliny. Opisujemy korzenie, łodygę, kształt i budowę liści, wskazujemy, do jakiej rodziny ten odkryty przez nas rodzaj należy. Opis rośliny musimy opublikować w czasopiśmie naukowym poświęconym taksonomii, najlepiej anglojęzycznym. Jeśli odkryłbym roślinę nowego rodzaju, to mam prawo nadać nazwę rodzajową i gatunkową. Zgłaszam je do komisji, która nadzoruje kodeks nomenklaturowy. To międzynarodowe gremium. Zanim jednak zatwierdzi nazwę, sprawdza, czy ten nowy rodzaj został w sposób wystarczający opisany, czy moja diagnoza taksonomiczna jest pełna i czy ten nazwany przez mnie rodzaj i gatunek może być wpisany do wszystkich światowych baz nomenklaturowych – dokładnie tłumaczy prof. Węgrzyn.
Mowa tu o łacińskiej nazwie, do której dodaje się jeszcze inicjały czy skrót od nazwiska tego, kto pierwszy ją opisał. Gatunki opisane przez Linneusza oznaczone są literą L. – Współcześnie częściej podaje się pełne nazwisko – zaznacza prof. Węgrzyn.
A co z nazwą polską naszej nowo odkrytej rośliny? Jej nadanie też należy do tego, kto ją odkrył i opisał. – Jeśli już opublikowałem artykuł naukowy w anglojęzycznym czasopiśmie naukowym, to powinienem jeszcze zadbać o polską publikację – na przykład w czasopiśmie popularnonaukowym, jak „Kosmos”, „Wszechświat”, a może „Echa Leśne”? – tłumaczy prof. Węgrzyn. – Nadanie polskiej nazwy to moje prawo, mam w tej sprawie dużą dowolność, z tym, że nazwa nie może być obraźliwa, uderzająca w kogoś. Nie ma jednak przepisów mówiących o tym, że polską nazwę musi zatwierdzić jakieś gremium – dodaje.
Doktor habilitowany Grzegorz J. Wolski, briolog, taksonom i ekolog mszaków, zaznacza, że naukowców, którzy nadają nazwę nowej roślinie, obowiązują jasne zasady określone przez międzynarodowy kodeks („The International Code for Nomenclature of Algae, Fungi and Plants”). – Najczęściej nazwy łacińskie, tak jak polskie, odnoszą się do cechy rośliny, i tak na przykład nazwa wierzbownica kosmata nawiązuje do tego, że gatunek ten ma owłosioną łodygę. Miodunkę wąskolistną wyróżniają wąskie liście – tłumaczy dr hab. Wolski, który odkrył, opisał i nazwał kilkanaście gatunków mchów. Jednym z nich jest Plagiothecium angusticellum – po polsku dwustronek wąskokomórkowy. Badacz, wybierając nazwę, może wskazać w niej na najważniejsze cechy różniące ten nowy gatunek od innego blisko spokrewnionego. Opisywany przez mnie gatunek mchu ma wybitnie wąskie komórki, stąd w nazwie angustus (wąski) i cellus (komórka) – wyjaśnia briolog.
Inne nazwane przez dr. hab. Wolskiego gatunki to dwustronek Talbota (Plagiothecium talbotii) i dwustronek Schofielda (Plagiothecium schofieldii). – W tych nazwach uhonorowałem dwóch amerykańskich naukowców, którzy badali florę Alaski. To na podstawie ich znalezisk mogłem opisać nowe gatunki – wyjaśnia dr hab. Wolski i zaznacza: – Polskich nazw tych gatunków nigdzie jeszcze nie publikowałem. Po raz pierwszy ukazują się na łamach „Ech Leśnych”. Możemy chyba uznać, że wraz z publikacją tego numeru „Ech Leśnych” wpisaliśmy się w historię polskiej briologii.
Karol Linneusz stworzone przez siebie podstawy systemu klasyfikacji organizmów opisał w "Systema Naturae".
Cierń w kącie
Nazwy roślin można podzielić na kilka grup. Część jest inspirowana wyglądem. – Epitet w nazwie dobrze nam znanego drzewa – brzoza brodawkowata – odnosi się do brodawek na najmłodszych pędach rośliny. Jednak już samo słowo „brzoza” mówi o cechach tego drzewa. Trzeba jednak sięgnąć do badań etymologicznych. Brzoza to stara nazwa występująca w wielu językach słowiańskich. Pochodzi od praindoeuropejskiego słowa oznaczającego „błyszczeć” bądź „biały”. Nazwa została drzewu nadana ze względu na kolor kory – wyjaśnia dr hab. Wolski.
Choć zgadza się, że nazwy mszaków niejednemu mogą się wydać kosmiczne, to i one mają swoje uzasadnienie. – Jeśli w wyszukiwarkę wpiszemy widłoząb miotlasty, to zobaczymy drobną „przylizaną” roślinę, która wygląda jak miotełka. Z kolei nazwa widłoząb to zrost dwóch cech – od wideł i zębów. Listki widłozębu mają charakterystycznie ząbki na brzegu. A co pani powie na krzywoszczeć przywłokę? Jest to gatunek obcy w naszej florze, przywleczony z południowej półkuli – stąd nazwa przywłoka – wyjaśnia dr hab. Wolski.
Doktor Wolski w nazwach opisanych dwustronków uhonorował amerykańskich badaczy. Przykładów roślin, którym nadano nazwy na cześć profesorów, mistrzów, podróżników, jest jednak więcej. Popularne w PRL gerbery dziś nieśmiało wracają do naszych kwiaciarni. Skąd ich nazwa? Upamiętnienia niemieckiego botanika Traugotta Gerbera. Pochodzące z Australii banksje zawdzięczają swoją nazwę rodzajową brytyjskiemu przyrodnikowi sir Josephowi Banksowi. – Banks uczestniczył w wyprawie Jamesa Cooka na wody Oceanu Spokojnego. W 1770 roku zebrał okazy roślin i przekazał je do opisania. Linneusz Młodszy w 1782 roku postanowił nadać tym roślinom nazwę na cześć tego, kto je zebrał – Banksa – mówi dr hab. Wolski.
Podobne pochodzenie ma bugenwilla – nazwa różowego pnącza, którym zachwycamy się podczas wakacji na południu Europy. Pochodzi ona od nazwiska Louisa Antoine’a de Bougainville’a, francuskiego admirała, odkrywcy i badacza Oceanii. To on przywiózł pnącze z Ameryki Południowej do Europy. Choć nazwa bugenwilla przyjęła się w Polsce, to mamy dla tej rośliny rodzimą, nieco zapomnianą, nazwę – kącicierń. Opisuje ona jej wygląd – w kącikach liści ma ukryte ciernie.
Zdarza się jednak, że nazwy gatunków ulegają zmianie bądź korekcie. Szmaciak gałęzisty to rzadki gatunek grzyba jadalnego. Wedle jednych wyglądem przypomina kalafiora, inni są zdania, że nazwa „szmaciak” idealnie oddaje jego wygląd. Nazwę tę zastępuje obecnie siedzuń sosnowy.
Nasz przewodnik po świecie nazewnictwa, dr Wolski, tłumaczy, że powstanie nowej nazwy może być też efektem jej zmiany wynikającej z nowych ustaleń naukowców – konieczności przypisania rośliny do innego rodzaju czy gatunku. – Tak było w przypadku dobrze znanej nam i opisanej przez Linneusza niezapominajki błotnej. Linneusz w 1753 roku uznał ją za odmianę i nazwał Myosotis scorpioides var. palustris. W 1756 roku inny badacz – Nathhorst, wskazał jednak, że to oddzielny gatunek. W efekcie zmieniono status taksonomiczny tej rośliny – z odmiany na gatunek i jako Myosotis palustris (L.) Nathh. funkcjonuje do czasów obecnych. Za nazwą tej rośliny w nawiasie mamy inicjał Linneusza (L.), który jako pierwszy ją opisał, oraz skrót Nathh. od nazwiska badacza, który zmienił jej status – wyjaśnia dr hab. Wolski.
– W ostatnich latach było sporo zmian w nazewnictwie zwierząt. Na studiach uczyłem się nazw: sikora bogatka, sikora modraszka, sikora. Dzisiaj nie ma sikor. Zastąpiły je modraszka i bogatka. Polscy zoolodzy doszli do porozumienia i zrobili korektę nazewnictwa. Jako znani taksonomowie i uznani zoolodzy mieli do tego prawo – mówi prof. Węgrzyn.
Podaje też inny przykład – nazwy „tobołki”. Nosiły ją i rośliny, i jednokomórkowe glony. – Żeby nie dochodziło do pomyłek, nazwę glonów zmieniono z tobołków na bruzdnice. Dlaczego zmienić nazwę musiały glony? Bo lobby roślin naczyniowych dominuje – mówi dyrektor Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Początkowo niezapominajka błotna uznawana była za odmianę, a nie odrębny gatunek.
Musa i smaczliwka
Zmianę nazwy z tobołków na bruzdnice zauważyli głównie specjaliści. Ale są rośliny, których nowe nazwy znamy wszyscy. W dokumentach Ogrodu Botanicznego UJ z 1785 roku jest informacja o wysłaniu na dwór królewski w Warszawie wyhodowanych w Polsce po raz pierwszy w historii owoców musa. – O jaki owoc chodzi? – dopytuje prof. Węgrzyn. O pomoc proszę Google’a. Okazuje się, że musa to po prostu banany (Musa paradisiaca). Słowo to w XVIII wieku najwyraźniej nie było w polszczyźnie rozpowszechnione.
Ale to nie koniec nazewniczych rebusów. Wielu z nas pewnie nie zdaje sobie sprawy, że na stole często ma owoc smaczliwki wdzięcznej. Jej import do Polski w ostatnich latach dynamicznie wzrósł. Jest cenionym źródłem zdrowych tłuszczy. Smaczliwka wdzięczna (Persea americana) to po prostu awokado właściwe. Mniej smakowitą polska nazwę ma marakuja. Rodzima nazwa tego tropikalnego owocu to męczennica jadalna. To kalka z łaciny. Marakuja to łac. Passiflora edulis – passio to cierpienie, męka. Flora oznacza kwiat.
Językoznawczyni z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu dr hab. Joanna Kamper-Warejko, prof. UMK, która między innymi badała nazwy roślin, jakie pojawiły się w XVI-wiecznym polskim tłumaczeniu poradnika z XIII wieku autorstwa włoskiego agronoma i lekarza Piotra Krescencjusza, nie ma wątpliwości, że bogactwo polskich nazw roślin jest nieprzebrane.
– Zidentyfikowanie rośliny po nazwie wcale nie jest takie proste, bo oprócz nazw systematycznych stosowanych przez naukowców mamy nazwy potoczne, gwarowe – często różniące się od siebie w zależności od regionu. Drzewo, które nazywamy powszechnie akacją, to dla naukowców robinia akacjowa. Funkcjonuje ono także pod nazwą grochodrzew i pewnie ma jeszcze kilka nazw regionalnych. Synonimia (wiele nazw dla jednej rośliny) i polisemia (jedna nazwa mogąca oznaczać różne gatunki) to podstawowe problemy związane z nazewnictwem roślin – podkreśla językoznawczyni.
Skąd to nazewnicze bogactwo? – Słownictwo to nawarstwiało się przez wieki. Nomenklatura łacińska, w której też nie brakowało synonimów, była tłumaczona na język polski, zapożyczana. Przykłady można mnożyć. Jest nim choćby czarnuszka, z łaciny nigella. To tłumaczenie bezpośrednie. Z tymi pochodzącymi z łaciny nazwami współistniały nazwy rodzime, gwarowe. XVI-wieczne herbarze, począwszy od pierwszego – autorstwa Falimirza, utrwalające bogactwo nazw znanych już w średniowieczu, były stale wzbogacane przez autorów. Rosły szeregi synonimów – tłumaczy prof. Kamper-Warejko.
Okazuje się, że nawet w obrębie jednej gwary może się pojawić wiele nazw opisujących tę samą roślinę. „Ongiś krokusy w Kościelisku i okolicy nazywano tulipanki, a w Zakopanem, na Olczy i w jej okolicach – kieluchy, zaś na wschodnich peryferiach Zakopanego – fijałki” – pisała botaniczka i taterniczka Zofia Radwańska-Paryska (cytat za: Jadwiga Waniakowa, „Polskie gwarowe nazwy dziko rosnących roślin zielnych na tle słowiańskim”). Zresztą nie tylko krokusy były na Podhalu nazywane różnorako. Wieloma nazwami mogła się też poszczycić szarotka alpejska zwana sukiennikiem czy kocimi łapkami.
– Szarotki występują właśnie na Podhalu. Stąd prawdopodobnie wśród mieszkańców taka mnogość słownictwa. Nazwy roślin ukazują nasz antropocentryczny punkt widzenia. Im bliższy nam wycinek świata, tym bardziej szczegółowo go opisujemy. Motywacje semantyczne w procesie nominacji są różne. Czasem nadajemy nazwę pochodzącą od koloru czy kształtu, czasem od właściwości rośliny czy skojarzeń, jakie z nią mamy. Ten mechanizm nie zmienił się od średniowiecza – podkreśla prof. Kamper-Warejko.
Językowy koszmarek
O tym, jak nazywamy rośliny, nie zawsze decydują naukowcy. – Niezwykle popularna stała się u nas pochodząca z Afryki roślina doniczkowa – zamiokulkas. Jej fenomen wynika z tego, że nie potrzebuje szczególnej opieki, jest w stanie przeżyć, nawet jeśli przez dłuższy czas nie będziemy jej podlewać. Niestety nazwy łacińskiej Zamioculcas zamiifolia nikt nie przetłumaczył na język polski. Powstał koszmarek językowy – zaznacza prof. Michał Węgrzyn. – Należało sprawdzić, co oznacza po łacinie przedrostek zamio-/zami-, co oznacza culcas, zastanowić się, jak złożyć tę nazwę, by ładnie brzmiała i pasowała do rośliny. Tymczasem w obiegu mamy nazwę łacińsko-polską zamiokulkas zamiolistny. Ktoś wiedział, że folia oznacza liść i to słowo przetłumaczył, a resztę zostawił w łacińskim brzmieniu. Nie dociekając już, że słowo zamia jest nazwą rodzajową sagowca jamajskiego, który ma liście bardzo podobne do rośliny Zamioculcas. Obawiam się jednak, że od tej niezbyt szczęśliwej nazwy nie ma już odwrotu – mówi dyrektor Ogrodu Botanicznego UJ.
Doktor habilitowany Wolski, który jest także przewodniczącym Sekcji Taksonomii Roślin Polskiego Towarzystwa Botanicznego, zaznacza, że nazwy, które funkcjonują w obiegu handlowym, często są nadawane przez importerów czy hodowców. – Rzeczywiście nazwa zamiokulkas zamiolistny budzi dyskomfort w wymowie, ale na siłę bym już tej nazwy nie zmieniał. Zawsze znajdzie się ktoś, komu nowa nazwa by się nie spodobała, a dla taksonoma nie ma nic gorszego niż istnienie wielu nazw dla jednej rośliny – mówi dr hab. Wolski. Przypomina sobie sytuację, w której ktoś zwrócił się do Polskiego Towarzystwa Botanicznego z postulatem zmiany nazwy owocu mango na „mangoń”. – W odpowiedzi wyjaśniliśmy, że nazwa mango jest nazwą prawidłową. To był odosobniony przypadek. Sądzę jednak, że konsultacje z botanikami przed wprowadzeniem rośliny na rynek byłyby pożytecznym rozwiązaniem.
Nam pozostaje apelować w tej sprawie do importerów. Może mielibyśmy więcej miłych dla ucha nazw jak smaczliwka wdzięczna, a mniej tych trudniejszych do zapamiętania i wymówienia jak zamiokulkas zamiolistny.