Z prof. Jerzym Bralczykiem o jego zauroczeniu przyrodą, dawnych i współczesnych związkach polszczyzny - a także języków słowiańskich - z tematyką leśną oraz o tym, co w mowie ojczystej piękne i mniej urodziwe, rozmawia Bogumiła Grabowska.
Jest pan wykładowcą, autorem książek, prowadzi pan audycje radiowe, nagrywa programy telewizyjne, często zapraszany jest pan do studia jako ekspert. Znajduje pan jeszcze czas, żeby obcować z przyrodą i gościć w lesie?
Oczywiście. Chciałbym jednak podkreślić, że w lesie właściwie nigdy nie czujemy się gośćmi – jesteśmy u siebie. Mam to poczucie od dzieciństwa. Mieszkałem na wsi, las był niedaleko. Nie był wielki, pełen był jednak ciekawych zakamarków. Lubiłem tam spędzać czas.
Do tej pory zresztą bardzo dobrze czuję się w lesie. Często bywam w Jeleśni, na Żywiecczyźnie, gdzie mieszka mój kuzyn. Niedługo jadę w Bieszczady, w okolice Leska. Moja rodzina mieszka w Hajnówce, więc nieraz bywam w puszczy i dobrze znam także tamte tereny.
„Lasu” jest ogólnie bardzo dużo w polszczyźnie…
Rzeczywiście, spotkamy różne zdrobnienia, przymiotniki odrzeczownikowe i czasowniki. W słowotwórstwie tego jest sporo. A ciekawe jest też samo słowo „les” – bardzo stare, obecne w językach słowiańskich.
„Las” funkcjonuje ponadto w powiedzeniach i metaforach. Myślę, że nie jest osobliwością dla polszczyzny to, że „las” jest czymś, w czym można się zagubić. Albo w czym można jeszcze pozostawać. „Jestem jeszcze w lesie” mówimy, kiedy nie jesteśmy gotowi. Niby dlaczego jeszcze jesteśmy w lesie? Przecież się nie zgubiliśmy. Można, rzecz jasna, zabłądzić w lesie, ale tym razem akurat wyrażenie to oznacza, że ktoś ma jeszcze dużo pracy. Być może, chodzi tutaj o to, że drzewo, które pożytkujemy na różne sposoby, jeszcze jest w lesie. Jak ten niedźwiedź, który jeszcze hasa po lesie, a już skórę na nim dzielą. Czasami las jest punktem wyjścia, kiedy indziej miejscem, w którym się gubimy, chociażby jak Jaś i Małgosia.
Ale las to przecież nie tylko powiedzenia. Także wiele nazw jest z nim związanych lub bezpośrednio od niego pochodzi.
Może nie tyle, co pochodzących od słowa „pole”. To z niego powstała nazwa Polski. Polska, czyli inaczej – polna. Mówiło się kiedyś o polskich kwiatach tylko jako o kwiatach polnych. Bardzo charakterystyczne dla Polski wyboiste drogi, to drogi polne. Najbardziej swojskim miejscem dla nas było właśnie pole.
Ale niewątpliwie las także był terenem, z którym wiążemy naszą przeszłość. Wyszliśmy z lasu. No, może nie w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Naturalne jest, że różne lasy i polany funkcjonują w nazwach. Są to nie tylko nazwy miejscowości, ale i miejsc czy ulic. „Leśne” ulice, a także te mające nazwy pochodzące od drzew zawsze budziły sympatię. W Milanówku, w którym mieszkam, jest jeszcze nawet ulica Leśny Ślad, zdradzająca, że las kiedyś tam był naprawdę, a teraz został po nim tylko ślad. Co do nazw miejscowości, to nie ma przecież wielkich miast, które miałyby w sobie pierwiastek ze słowa „las”. Bynajmniej nic teraz takiego nie przychodzi mi do głowy. Powszechnie znane jest powiedzenie: nie było nas – był las, nie będzie nas – będzie las. Aż tak bardzo nie wierzmy jednak przysłowiom – jakże często się zdarza, że go już nie ma… Ale pamiętajmy, że drzewa to nie tylko coś pięknego, ale i coś pożytecznego, co ma nam dać pewien rodzaj dóbr wymiernych.
Sam jednak nie poluję i uważam, że „Echa Leśne” niekoniecznie muszą nieść odgłosy wystrzałów…
Dla mnie „las” niesie same pozytywne skojarzenia. Wielu jednak kojarzy się z czymś groźnym i niebezpiecznym.
To prawda. Las w naszych mitach, opowieściach, baśniach często jawi się jako zagrożenie. Zwłaszcza jeżeli ktoś mieszka obok jakiegoś bardzo wielkiego i jeszcze do tego ponurego lasu, skojarzenie to może być silne. Na szczęście, las, który rósł blisko mojego domu był bardzo przyjazny, taki swojski, brzozowy młodniak. Czułem się tam dobrze. Las bywa jednak tajemniczy, ciemny. Mówimy, i to już jest połączenie frazeologiczne, „jak w ciemnym lesie”, czasem nawet – „w czarnym lesie”.
Wspomniał pan, że prasłowiańskie „las” jest w nas zakorzenione i budzi przeważnie miłe emocje. Ale jest przecież tak wiele innych określeń.
Słowa takie, które oznaczają podobne miejsca jak las, niekiedy bywają jeszcze bardziej emocjonalnie nacechowane. Przychodzi mi na myśl: „puszcza”. Kojarzy się najczęściej z tą jedną, konkretną, najbardziej znaną puszczą, choć mamy przecież w Polsce różne inne, nie mniej ciekawe. Choćby Puszczę Knyszyńską, którą bardzo lubię. I niezwykle oryginalną pod względem roślinności Puszczę Romincką na północy kraju.
Puszcza ma wiele wspólnego z pustką i pustynią, chociaż w puszczy pusto nigdy nie jest, w puszczy są drzewa. Wyczuwa się związek z tym, co jest puste, ale możemy to przecież „puścić w niepamięć”. Do dzisiaj mówi się, że coś jest zapuszczone, ale to nie znaczy, że zostało zamienione w puszczę.
Są też inne, bardziej przyjazne określenia: zagajnik, zagajniczek, nawet lasek.
Ja jednak najbardziej lubię określenie „cigiędź”, które oznacza zarośla i gęstwiny. Szkoda, że tak niewielu go teraz używa. Dlaczego?
Czy ja wiem? Mnie się ono również podoba. Ma dużo typowo swojskich dźwięków i liter. Gdybyśmy to zapisali jako „cigiedz”, a tak pewnie bez znaków diakrytycznych by to wyglądało, to byłoby już zupełnie co innego. Ale czy poza Polakiem ktoś potrafi dobrze wymówić cigiędź?
Profesor Doroszewski, wybitny językoznawca, autor słownika i mój nauczyciel, opowiadał kiedyś o swoim żeglarskim doświadczeniu. Przemierzał jakieś położone wśród lasów jezioro i został zatrzymany przez patrol wodny. Chciał się jakoś wytłumaczyć. Obawiał się kary. Patrolujący powiedzieli mu, że popłyną do naczelnika, który wypoczywa tam, w cigiędzi. – Kiedy usłyszałem to słowo – opowiadał mi potem – to poczułem się lepiej, bo przecież ktoś, kto jest w cigiędzi, nic złego nie może mi zrobić. Przez tę staropolskość to słowo wyzwoliło w nim pewien rodzaj przyjemnych odczuć.
Pisuje pan felietony w czasopiśmie dla myśliwych. Łowiectwo jest bardzo ważnym elementem literatury, myśliwi mają swoją gwarę.
Bardzo podobają mi się niektóre myśliwskie zwyczaje i sceny literackie. Choćby w „Panu Tadeuszu”, dla mnie książce najważniejszej. Sam jednak nie poluję i uważam, że „Echa Leśne” niekoniecznie muszą nieść odgłosy wystrzałów…
Co do gwary czy odmiany języka, to one z pewnością integrują tę grupę entuzjastów, chociaż, moim zdaniem, wcale nie jest konieczne, by zwać nogi – skokami czy tyłek – lustrem. Nazywanie techniczne pomaga uprzedmiotowić żywe stworzenie i być może sprawia, że łatwiej się strzela „na komorę”, niż w coś innego.
I coś jeszcze. Choć da się w gwarze łowieckiej zauważyć nawet pewną dozę dowcipu, to nazywanie zająca kotem już mnie nie bawi.
Ma pan jakieś ulubione zwierzę?
Oczywiście, ma pani na myśli leśne? Dla mnie najpiękniejsze są koty. Bardzo żałuję, że jest ich tak mało. Szczególnie ciekawym stworzeniem wydaje mi się żbik, także pod względem językowym. Kiedyś był „zdebem”, potem pojawiło się zdrobniałe „zdybik”. A na końcu stał się „żbikiem”. To pierwotne określenie występuje bardzo rzadko. Używał go jednak Sienkiewicz w „Panu Wołodyjowskim”, pisząc o dzikim zdebie. Pojawiało się, i nadal pojawia, w nazwiskach – Zdeb albo Zdyb. Potem został już tylko – spotykany w porównaniach – „żbik”. Ponoć żbicze oczy miał Andrzej Kmicic.
Ryś to również bardzo sympatyczny zwierzak. „Rysi” oznaczało kiedyś kolor „rysy”, „rudy”. Te leśne dzikie koty to moje zwierzęta ulubione, choć w naturze nigdy ich nie widziałem. Oprócz nich olbrzymią osobistą sympatią darzę także borsuka, czyli, po staropolsku, jaźwca – może trochę ze względu na wyobrażenia z nim związane. „Borsuk” mówiono o człowieku, który nie szukał towarzystwa.
Ale ten borsuk ma też jeszcze inną cechę. Jest bardzo żywotny, waleczny, potrafi bronić się przed innymi drapieżcami. Podoba mi się również to, że jest czysty.
O lesie można opowiadać pięknie, pisać pięknie. Jednak leśnicy zdają się mieć z tym niemały problem. W ich opowieściach roi się od terminów fachowych, niekiedy niezrozumiałych, a nawet zabawnych…
Trzeba się zgodzić, że ta grupa zawodowa musi mieć swoją terminologię. Oczekujemy jednak, że owa terminologia nie będzie nam odzierała lasu z tego, co dla nas jest miłe. Czyli z pewnej naturalności. Notabene termin i naturalność jakoś ze sobą niedobrze się rymują. Nazywając naturalne rzeczy, naturalne byty w sposób naukowy, mamy poczucie większej precyzji. Na przykład, zwierzętom i roślinom przypisano nazwy łacińskie: Bubo bubo to puchacz, a Upupa epops – dudek. Czasami jest z tym poważnie, czasami śmiesznie.
A co powie pan na takie zdanie: zabiegi trzebieży wczesnych należy powtarzać w drzewostanach regularnie. Podoba się?
Dobrze, kiedy terminy zaczerpnięte są z zasobów języka potocznego. Muszą tylko charakteryzować się większą precyzją. Niekiedy bywa tak, że przez termin, czyli przez naukowość, odbiera się słowom konotacje, skojarzenia, czasami przyjemne, czasami emocjonalne.
„Trzebież” jest wprawdzie naukowa, ale staropolska. „Trzebić” pojawia się nawet w utartych związkach frazeologicznych. Najczęściej mówimy, że trzeba wytrzebić, czyli wyplenić jakieś cechy niedobre.
„Trzebież” jeszcze nie brzmi tak strasznie jak „drzewostan”, który wyraźnie trąci urzędowym podejściem. A „drzewostan” jeszcze nie drażni tak bardzo jak „zwierzostan”.
A stąd już bardzo blisko do popularnego ostatnio „dobrostanu”…
Dobrostan to już pojęcie socjologiczne. Wiemy, że człowiek powinien do niego dążyć, ale nie do końca wiadomo, co to takiego. Bo dobrobyt oznacza opływanie w różnego rodzaju dobra materialne. Tymczasem dobrostan wprost od tego dobrobytu nie zależy, bo to jest cecha ludzi, którzy się dobrze czują z tym co mają, w tym gdzie są.