Szare pudła stojące jedno na drugim sięgają prawie do sufitu. W każdym pieczołowicie ułożone papierowe torebki, a w nich dziesiątki, setki i tysiące ususzonych grzybów. Niektóre mają polską nazwę, inne tylko łacińską. W sumie kartony zawierają ponad 10 tysięcy okazów! Jedyna taka kolekcja we wschodniej Polsce. Stworzył ją Marek Wołkowycki. Człowiek, dla którego grzyby nie mają – praktycznie – żadnych tajemnic.
Spotykamy się w budynku Politechniki Białostockiej. Pokój, w którym pracuje pan Marek, przypomina małe laboratorium. W oczy rzuca się kilka mikroskopów połączonych z ekranami komputerów, regały z naukowymi publikacjami i kartony, wiele kartonów. To właśnie one kryją niesamowitą grzybową kolekcję, która w zeszłym roku została przekazana Politechnice Białostockiej. Nie zmieniło się jednak miejsce jej przechowywania. Wciąż jest tutaj, w niskim budynku w Hajnówce, pod opieką jej twórcy. Gdy patrzę na szereg równo ustawionych kartonów, wyobrażam sobie lata mrówczej pracy, zbierania i katalogowania. W oczach pana Marka widzę ogromną satysfakcję, że prywatną pasję udało się przeistoczyć w uznaną w świecie, naukową kolekcję.
– Wszystko zaczęło się od zielników, które zacząłem tworzyć jako piętnastolatek. W 1986 roku wpadło mi w ręce polskie wydanie niemieckiej książki „Z biologią za pan brat”, gdzie było dokładnie pokazane, jak się je robi – wspomina Marek Wołkowycki. – W technikum do roślin dołączyły grzyby. Był wtedy w Puszczy Białowieskiej realizowany bardzo ciekawy projekt. Polegał na tym, że grupa profesorów zbierała okazy roślin i grzybów wszystkich znalezionych na wybranym terenie gatunków. Miałem okazję w nim uczestniczyć, bo w ramach praktyk jeździłem z naukowcami po puszczy. Uczyłem się wtedy od najlepszych – opowiada Wołkowycki.
Później była już normalna praca i między innymi naukowe ekspertyzy do przedsięwzięć drogowych, kolejowych oraz rezerwatów. Z każdego takiego terenowego wyjazdu Marek Wołkowycki przywoził kolejne okazy do swojego zbioru. Tak kolekcja rosła z roku na rok. – Wie pan, jedni zbierają znaczki, inni monety. To chyba jest taki wewnętrzny zew, z którym trudno walczyć – śmieje się pan Marek i przywołuje historię swojej rodziny. Wołkowyccy są od wieków związani z Białowieżą i Puszczą Białowieską. – Najstarsze wzmianki o moich przodkach pochodzą z dokumentów sądowych, gdy spierali się z królem o „sianożęcie”, czyli prawo do użytkowania łąk. A pasję chyba odziedziczyłem po prababce. Z pochodzenia była Niemką i też podobno zbierała grzyby. W czasach, gdy żyła, hobby, któremu się poświęcała, uważano za bardzo dziwne zjawisko.
Grzyby, ale … tylko z drzewa
Kolekcja, którą zebrał pan Marek, liczy w sumie 27 tysięcy grzybów, mchów, porostów oraz roślin. Myliłby się ten, kto uważa, że zbieranie grzybów wiąże się ze zwyczajnym spacerem po puszczy. Każdy wyjazd jest starannie zaplanowany, rozpisane są dokładnie dni i miejsca. A materiał, który się przywozi, jest bardzo skrupulatnie katalogowany. Pan Marek podchodzi do regału i zdejmuje z góry dwa kartonowe pudełka, otwiera i pokazuje ich zawartość. Wewnątrz ułożone są, jedna za drugą, szare papierowe torebeczki. To właśnie w nich są przechowywane zasuszone okazy. Mykolog wyjmuje jedną z nich i wysypuje na dłoń całą zawartość. Czarna pokruszona grzybnia turla się pomiędzy palcami. W powietrzu czuć intensywny zapach lasu.
– W ten sposób bardzo dobrze się przechowują. Jeśli chce się wrócić po latach do takiego grzyba, moczy się go w wodorotlenku potasu. Wtedy pęcznieją wszystkie struktury i można oglądać je pod mikroskopem – opowiada mykolog.
Każdego grzyba przed zabraniem ze środowiska trzeba dokładnie sfotografować. Wszystko po to, aby jak najdokładniej oddać jego naturalny wygląd, gdyż ususzony zawsze traci kształt i kolor. Dlatego robione są zdjęcia w terenie, później w laboratorium i podczas prac pod mikroskopem. Papierowe torebeczki, co do jednej, mają swój numer. Wszystko jest na nich opisane. Z tych wpisów dowiemy się, przez kogo okaz był zebrany, na jakim siedlisku występował i na jakim podłożu wzrastał. – W komputerze mam do takiego grzyba przypisany cały katalog fotograficzny. Można też wykonywać rysunki spod mikroskopu. Dobre rysunki są lepiej widziane w publikacjach naukowych niż porządnej jakości zdjęcia – tłumaczy, pokazując pod mikroskopem bardzo wyraźne struktury grzybni.
O swojej pasji pan Marek może opowiadać godzinami. Najbardziej fascynują go tak zwane grzyby nadrewnowe, czyli te, które żyją na drewnie. My, laicy, mówimy o nich po prostu „huba”. Dla mykologa każdy taki grzyb to jednak inna nazwa oraz gatunek. – Drewno, w zależności od stopnia rozkładu, jest przerośnięte setkami metrów grzybni. Gdyby ją zebrać i wysuszyć, byłaby znacznie większa i cięższa niż sam owocnik, który widzimy – Wołkowycki zdradza tajemnice królestwa Fungi. – Najistotniejszą rzeczą dla grzybów jest woda. Taka huba wytwarza zarodniki dopiero wtedy, gdy wilgotność osiąga 60 proc. – słyszę od mojego rozmówcy.
To samo tyczy się grzybów mikoryzowych (żyjących z drzewami w symbiozie), które zbieramy jesienią w lasach. Grzybnia może nawet przez dziesięć lat mieć włączoną funkcję „stand by” i czekać w glebie na odpowiednie warunki. Ich kapelusze widoczne są dopiero po obfitym deszczu i w odpowiedniej temperaturze. Stąd właśnie od czasu do czasu pojawiają się w lasach masowe wysypy na przykład podgrzybków. – Powodują, rzecz jasna, radość wśród grzybiarzy, ale nas, mykologów, nie dziwią. Tak właśnie wygląda naturalna taktyka grzybni. Dynamicznie się rozwija, gdy ma ku temu dobre warunki – słyszę od Wołkowyckiego.
– A pan lubi zbierać grzyby? – Owszem, ale tylko te z drzew – odpowiada pan Marek i szybko dodaje: – Żona mówi, że jestem jak szewc, co bez butów chodzi. Bo co ze mnie za mykolog, jeśli nie przynoszę do domu koszy pełnych grzybów. W tym roku zabrałem mamę do lasu i miałem szczęście. Trafiły się nam – zupełnie przypadkowo – podgrzybki. Miałem wrażenie, że nieco urosłem w jej oczach… – słyszę od naukowca.
– A są jakieś ciekawe grzyby, które lubi pan jeść? – drążę temat kulinarny. – Jestem dość konserwatywny w smaku i jadam zwykle grzyby, które od lat goszczą na naszych stołach. Kiedyś jednak byłem na Mazurach i znalazłem purchawicę olbrzymią. Wyglądem przypomina położoną na mchu dużą białą kulę. Muszę przyznać, że jest bardzo smaczna. Można smażyć ją na patelni jak kotlety. Tutaj w Białowieży ludzie przepadają za żółciakiem siarkowym. Mieliśmy kiedyś na Politechnice grupę Amerykanów. Gdy zobaczyli, że żółciaka można wrzucić na patelnię i zrobić z niego potrawę, wpadli w szał kulinarny. Kilka dni zajadali się tylko nim.
Huba, czyli sposób na jemiołę i nowotwór
Z grzybów, także tych nadrewnowych, można otrzymywać specjalne ekstrakty. Mikstury bada się pod kątem oddziaływania na różne patogeny. Jak pokazuje doświadczenie naukowców z Politechniki Białostockiej, grzyby mają w sobie substancje, które mogą uleczyć wiele schorzeń. – Teraz prowadzimy projekt badawczy, w którym przyglądamy się czyreniowi. Grzyb rośnie dość pospolicie na drzewach różnych gatunków. Stworzony z niego ekstrakt testujemy na bakteriach lekoopornych. Badaliśmy też korzeniowca. To kolejny grzyb nadrewnowy. On z kolei ma zdolności do zwalczania nowotworu jelita grubego. Preparat miał bardzo dobre wyniki w badaniach na zwierzętach. Został już opatentowany i czeka. Może znajdzie się firma, która przeznaczy fundusze na dalsze badania. Wprowadzenie takiej substancji na rynek to niestety droga inwestycja – tłumaczy mykolog i dodaje: – Gdy badaliśmy korzeniowca, to się okazało, że tylko 18 proc. substancji w tym grzybie jest znanych nauce. To pokazuje, jaki potencjał mają te organizmy.
Zespół, w którym pracuje pan Marek, znalazł między innymi grzyba, który niszczy jemiołę. Stąd już prosta droga do stworzenia preparatu, który uwolni tysiące drzew od tego półpasożyta. – Rośliny mają fitomykozy, chorują, a ten grzyb akurat atakuje tylko i wyłącznie jemiołę. Nie ma szans na zarażenie nim innych gatunków. Wystarczy stworzyć zawiesinę, którą będzie można pryskać drzewa, a wtedy szybko pozbędziemy się problemu jemioły – zapewnia Wołkowycki.
Polskie grzyby na salonach
Wprawdzie w Polsce jest kilka uczelnianych kolekcji grzybów, jednak mają tak zwany martwy charakter. To zbiory w dużej mierze już zamknięte, muzealne. Kolekcja Marka Wołkowyckiego „żyje”, wciąż jest uzupełniana i nieustannie rozszerzana. To największy taki katalog we wschodniej Polsce. Jego wyjątkowość została dostrzeżona za granicą. Zbiory włączono do światowej bazy Index Herbariorum w Nowym Jorku. – Przydzielono nam unikalne oznaczenie BLS (Białowieża Las). Jeśli wejdzie się na stronę Index Herbariorum i wpisze właśnie ten numer, wyskoczą szczegółowe dane dotyczące naszego zbioru – słyszę od pana Marka.
Taka nobilitacja spowodowała, że białostocka kolekcja grzybów znalazła się w centrum zainteresowania światowej nauki. Do zespołu z przygranicznej, niewielkiej Hajnówki zwracają się badacze z różnych stron globu z prośbą o przesłanie konkretnych okazów grzybów. Bywa, że oczekują również pomocy. – Często jestem proszony o oznaczenie gatunku, bo ktoś z zagranicy ma poważne wątpliwości. Przysyłają nam nawet całe zbiory do potwierdzenia – mówi Wołkowycki. – Po włączeniu zbiorów do Politechniki Białostockiej kolekcja z prywatnej stała się instytucjonalna. Inni naukowcy też dodają do niej swoje okazy.
Po rozmowie o zbiorze wyjeżdżamy na krótki spacer po Puszczy Białowieskiej. W tym roku jest dużo wody. To oznacza, że leśne grzyby w końcu będą miały optymalne warunki do rozwoju. Niestety, zmiana klimatyczna wpływa również na ten delikatny świat. – Przeciętny człowiek tego nie widzi. Mamy grzyby, które wkraczają do nas z południa i stają się wręcz inwazyjne. Z kolei owocniki naszych rodzimych grzybów pojawiają się w późniejszych terminach. Coraz częściej możemy je spotkać w listopadzie, a nawet w grudniu. Takie rozchwianie nie wróży nic dobrego w przyszłości – słyszę od pana Marka, gdy idziemy wąską piaszczystą drogą. – Świat grzybów jest mocno powiązany ze światem roślin oraz zwierząt. Grzyby sprzątają i rozkładają całą martwą materię. Bez nich ekosystem, który nas otacza i w którym żyjemy, nie jest w stanie funkcjonować.
Kolekcja pana Marka wciąż jest uzupełniana i nieustannie rozszerzana. To największy taki katalog we wschodniej Polsce, a jego wyjątkowość została dostrzeżona za granicą.